Dziś napiszę o jednej
z najznakomitszych płyt nagranych w Polsce. To album w pełni przemyślany,
zróżnicowany, można nawet rzecz, że zarówno pod względem muzycznych motywów,
jak i warstwy tekstowej, jest to album koncepcyjny. Zawiera pierwszą suitę
zespołu. Zawiera śmiałe rozwiązania muzyczne. Wypełnia go harmonijna
koegzystencja różnych stylów i brzmień wielu instrumentów. Jest kamieniem
milowym w karierze zespołu i głosem solidarności z wykonawcami o podobnej wrażliwości
muzycznej, a wśród nich na czele stoi Czesław Niemen. Tylko pięć kompozycji,
tylko 36 minut muzyki, ale za to muzyki niezwykłej.
Płyta zaczyna się od krótkiej niepozornej przygrywki; w lewym kanale ciche
dźwięki organów Hammonda, w prawym niepewne trele skrzypiec i pomiędzy nimi
przeszkadzajki perkusyjne. Następnie bracia Zielińscy intonują góralski
zaśpiew, wyrażający żal za utracona miłością. W tej tak zwanej pigułce
rozpoczynającej jeden z najznakomitszych polskich albumów rockowych, zawarta
jest już kompletna treść suity „Krywaniu, Krywaniu”, ona to bowiem idzie na
pierwszy ogień, a nawet streszczona została zawartość całej płyty. Zaraz to
wyjaśnię. Suita posiada dwudziałową konstrukcję. Zaczyna się od wzmiankowanego
wstępu, po czym cały zespół wykonuje pierwszą zwrotkę. Po zwrotce następuje
długa partia instrumentalna, po niej grupa powraca do motywu przewodniego, po
czym znowu następuje długa partia instrumentalna, a całość kończy powrót do
tematu głównego, który jednak zostaje niespodziewanie w połowie urwany, zaś
gromkie "hej" kończy kompozycję. W pierwszej instrumentalnej części dominują
organy Hammonda Andrzeja Zielińskiego, w drugiej skrzypce Jacka Zielińskiego.
Czyli obecność obu instrumentów jest zaznaczona we wstępie. Podobnie rzecz ma
się z warstwą tekstową, ponieważ żal za utraconą miłością, która wyrażona jest
w pierwszym zaśpiewem płyty, jednocześnie stanowi jej motyw przewodni, który
mniej lub bardziej wyraźnie obecny jest w każdej kompozycji (wyłączając
oczywiście instrumentalną "Fioletowa damę".
Suita
"Krywaniu, Krywaniu" to dwie długie części instrumentalne poprzedzone
zwrotkami. Pierwsza, zaczynająca się od zwrotki z potokami w tekście, jest
uporządkowanym popisem organów Hammonda. Nie ma tu w sumie improwizacji, jest
raczej zbiór przeplatających się i następujących po sobie motywów góralskich z
motywami z Borodina i Musorgskiego. Charakteryzuje się za to całkiem sporą
rozpiętością pod względem tempa i nastroju. Lekko rozimprowizowany jest fragment
z czwartej minuty suity, ale ja w rozpędzonych dźwiękach Hammondów słyszę i tak
góralskie nutki. Należy tu wspomnieć o fantastycznej grze na gitarze basowej
Konrada Ratyńskiego; z czasem melodia tworzona przez niego zaczyna przypominać
coś, co mogłoby się zmienić w "Hit The Road, Jack" Raya Charlesa,
jednak zawsze pozostaje na granicy tej możliwości i pozostawia jedynie wrażenie
ewentualnego podobieństwa. Piszę oczywiście o własnych odczuciach, jak odbieram
opisywana muzykę. Ów fragment wycisza się i Hammondy z gitarą basową zaczynają
grać rytmiczną melodię, do której dołączają skrzypce. Jest to jeden ze smaczków
płyty, gdyż intonowane przez instrument Jacka Zielińskiego dźwięki sugerują, że
nastąpi improwizacja, jednak Jacek nagle przechodzi do motywu granego przez
kolegów i melodia powraca do tematu przewodniego.
Druga zwrotka z
obłokami w tekście także przechodzi w rozległą partię instrumentalną, ta jednak
posiada odmienny od pierwszej charakter. Można napisać, że co się odwlecze, to
nie uciecze, ponieważ teraz zaczyna się partia skrzypiec, tym razem mocno
rozimprowizowana (jednak oczywiście nie wolna od góralskich motywów).
Improwizacja kończy się pod koniec dziesiątej minuty suity fragmentem chaosu.
Wszystkie instrumenty zaczynają grać coś innego. Jest to według mnie fragment
doskonale oddający stan ducha podmiotu lirycznego w tekście piosenki, bo taki
chaos musi się wytworzyć w człowieku, który utracił miłość i nieustannie nad
tym rozmyśla. To także walka o otrząśnięcie się i powrót do siebie, do
normalności. Fragment wypełniony chaosem kończą kolejne wplecione aluzje
muzyczne - fragment z Rossiniego (uwertura do „Wilhelma Tella”) oraz Czajkowskiego
(IV Symfonia)- którymi powracają organy Hammonda. Na krótko pojawiają się
skrzypce, wyrazisty bas oraz wokaliza. coraz bardziej wyciszone, aby w końcu eksplodować
z przytupem w finale kompozycji tutti zespołu.
Warstwa tekstowa zostałam
oparta na wierszu Kazimierza Przerwy-Tetmajera z jego książki „Na skalnym
Podhalu”. Często przypisuje się mu jednak autorstwo tradycyjne. Utracona miłość
została w niej zobrazowana z pomocą zestawienia potęgi przyrody z powiązanymi z
nią odczuciami podmiotu lirycznego. Nad masywem Krywania płyną obłoki jak
kłębiące się myśli, a z masywu wypływają potoki, jak łzy za utraconym uczuciem.
Przemyślana strona muzyczna doskonale oddaje treść werbalną suity. Po zwrotce z
miarowo płynącymi potokami muzyka brzmi równie miarowo, zaś zwrotka o myślach
jak chmury zilustrowana zostaje jak owe nieregularne myśli improwizacją
skrzypiec i chaosem wszystkich instrumentów. Nie wiadomo, jak kończy się
historia nieszczęśliwej miłości. W ostatniej zwrotce, a raczej w zaśpiewie,
która jest apostrofą do góry, nie ma już wcześniejszych emocji, jest tylko
Krywań i sunące nad nim obłoki. Być może podmiot liryczny osiągnął spokój i
zapomniał o swoim nieszczęśliwym doznaniu. Jako że jest to apostrofa, podmiot
liryczny żyje i może opowiedzieć o obłokach nad Krywaniem.
W moim odczuciu suita posiada dwie wady, które się ze sobą łączą. Pierwsza z
nich to zbyt krótki czas trwania, niespełna 18-minut. Druga to niewykorzystana
gra gitary elektrycznej Jerzego Tarsińskiego. Gdyby Skaldowie zdecydowali się wpleść
solową partię gitary, oba „defekty” zostałyby usunięcie. Jak wiadomo, dobrej
muzyki nigdy dosyć.
Drugą stronę winylu rozpoczyna piosenka „Juhas zmarł”. Do instrumentów
perkusyjnych imitujących dzwoneczki owiec dołącza bas Ratyńskiego, a po nim wreszcie
wyraźnie słyszalna gitara Tarsińskiego. Gra ona melodię, przy której bracia
Zielińscy rozpoczynają wokalizę, po czym zespół grać zaczyna nową melodię, która
przechodzi w pierwszą zwrotkę. Zwrotki składają się z czterech wersów; po
drugim i czwartym wersie fortepian Andrzeja Zielińskiego wypełnia przerwy
między wokalami piękną krótką powtarzalną melodią. Następujący refren jest dwukrotnym
powtórzeniem dwóch linijek za każdym razem innego tekstu. Tekst podobnie jak w
poprzedzającej go suicie traktuje również o nieszczęśliwej miłości, ta jednak –
jak sugeruje tytuł – zakończyła się tragicznie. Znowu mamy zestawienie żywej przyrody,
tym razem ze śmiercią juhasa. Piosenka opowiada o pogrzebie, juhas znajduje się
w trumnie, a górale żałują go, ale życie idzie dalej, więc wołają o wódkę na
stypie. Nie ma juhasa, owce zgubiły się we mgle. Istotnym elementem płyty
zespołu Skaldowie są partie instrumentalne poszczególnych instrumentów. Po
odśpiewaniu dwóch refrenów i zwrotek muzycy zagrali trzy następujące po sobie
sola: fortepianu (cudnie jazzujący Andrzej Zieliński), gitary elektrycznej (wreszcie
rockowy Jerzy Tarsiński) i na koniec trąbki (nową jakość wprowadził na płytę w
tej formie Jacek Zieliński), po czym grupa przechodzi do trzeciej zwrotki, tym
razem bez refrenu, tylko czterotaktową kodą, na której – jak wskazuje nazwa –
kończy się piosenka.
Narastająca perkusja Jana Budziaszka rozpoczyna następną piosenkę, „Jeszcze
kocham”. Jest to krótki podniosły hymn na cześć miłości, której trwanie
ponownie zestawione zostało z naturą. Tekst nabiera jednak nieco przewrotnego
charakteru, gdy po stwierdzeniu „Jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie”
wokalista dopowiada „Czy mnie? Mnie… Czy mnie?”, wywołując niepewność względem wcześniejszego
stwierdzenia. Mamy tu powtórzoną dwukrotnie, w środku i na zakończenie,
gitarową zagrywkę o góralskim charakterze i żywą melodię fortepianu.
Gitara Jerzego Tarsińskiego otwiera następną piosenkę „Gdzie
mam ciebie szukać” do tekstu Ewy Lipskiej. Jest to rasowa rockowa kompozycja oparta
na wyrazistej grze gitary elektrycznej w towarzystwie Hammondów. Dynamika
kompozycji jest także podsycana zróżnicowaną i żywiołową grą na perkusji
Budziaszka. Solo gitary jest najdłuższą jej indywidualną partia na płycie i
wreszcie można się nasycić jej meandrycznymi dźwiękami. Pod koniec trzeciej
minuty do gitary przyłącza się trąbka i zaraz za nią wokaliza, a nastrój
piosenki przybiera na moment dosyć mocno patetyczny charakter. Kończy się
krzykiem po retorycznym zapytaniu: „Gdzie jest nasza cisza?”, przypominającym
inną piosenkę Skaldów, „Cisza krzyczy” z płyty „Od wschodu do zachodu słońca”. Album
zamyka instrumentalna kompozycja „Fioletowa dama” autorstwa Andrzeja Zielińskiego.
Jej melodia, stricte rockowa, zbudowana jest przez zagrany na organach Hammonda
temat główny i improwizowane partie na tym instrumencie, nie zabrakło jednak tym
razem miejsca i na solowy popis gitary, i nieco liryczną z początku w nastroju
partię skrzypiec, na których pod koniec kompozycji zaczyna wydobywać bardziej
drapieżne dźwięki. Organy Hammonda powracają do tematu głównego, po którym
następuje charakterystyczne dla rocka kończące płytę mocne uderzenie całego zespołu.
I to już wszystko.
36 zaledwie minut doskonałej muzyki, którą zespół Skaldowie nagrał zaledwie w dwa
dni (22-23 maja 1972). Zalet i mocy tej płyty należy doszukiwać się oczywiście w
udanym połączeniu rocka progresywnego, muzyki ludowej z muzyką poważną. Samo
użycie organów Hammonda na tak dużą skalę nie jest ewenementem w Polsce w roku powstania
płyty „Krywań, Krywań”. Skaldowie użyli tego instrumentu po raz pierwszy już w
1970 roku. Wcześniej używał go Czesław Niemen. Na pewno nieobce były też
Skaldom płyty słowackiego zespołu Collegium Musicum, na których Marián Varga łączył we
wspaniały sposób rock progresywny z muzyka poważną („Hommage à J.S Bach” z 1970 I “Konvergencie”
z 1971 roku). Trudno już jednak tak łatwo wskazać analogiczne do Skaldów
połączenie rocka progresywnego z muzyką góralską.
Słuchając płyty Skaldów, za każdym razem można odkryć coś
nowego. Jest tu spora ilość smaczków, odniesień, zagrywek, zaśpiewów, intrygujących
aranżacji, odważnych pomysłów. Opisywany fragment chaosu pod koniec suity jest
być może zainspirowany kompozycją Niemena nagraną z kontrabasistą Helmutem
Nadolskim oraz z muzykami, którzy w niedalekiej przyszłości utworzą fantastyczne
trio SBB, „Requiem dla van Gogha”, a kontynuacje takiej myśli odszukać można na
wydanej w 1973 roku płycie zespołu Anawa z Andrzejem Zauchą. Owe nawiązania i
kolejność wprowadzania dźwięków do rodzimej muzyki na pewno nie są pozbawione
znaczenia, jednak bez wiedzy o nich i tak każdy kto kupi płytę Skaldów, trzymać
będzie w ręku krążek wypełniony fantastyczną, zróżnicowaną muzyką, która swoim
poziomem nie odbiegała od światowych standardów i świadczącą o tym, że muzykom
tworzącym zespół nie były obce nurty grane w tym czasie na świecie. Płyta
Skaldów świadczy także o odwadze zespołu, bo przecież w PRL-u być zespołem
rockowym oznaczało trudności, a co dopiero, kiedy zespół rockowy decydował się
grać muzykę daleką od popularnych szlagierów.
Być może chciałem w mojej refleksji na temat płyty „Krywań, Krywań” napisać za
dużo i o wszystkim, powstał więc dosyć długi tekst. Mam jednak nadzieję – a sam
do tego gorąco zachęcam – że zainteresuję nim nowych słuchaczy, otwartych na każde
interesujące brzmienia.