niedziela, 11 października 2020

Emerson, Lake & Palmer „Tarkus” (1971)



Czy jest sens pisać o płytach oczywistych, takich jak „Tarkus” zespołu Emerson, Lake & Palmer? Ale, ale... czy ta płyta jest dzisiaj (podkreślmy słowo „dzisiaj” oczywiście w sensie „obecnie”) oczywista? To kanon, ale kanon progresu, czyli muzyki... wybrzmiałej? Rzecz jasna co zostało nagrane, nie wybrzmiewa, powtarza się wciąż i wciąż. Rękopisy nie płoną, z nutami musi być tak samo. Jednak muzyka progresywna, święcąca wielkie triumfy w pierwszej połowie lat 70-tych. do dziś posiada grono, i to szerokie, swoich wiernych zwolenników. Zatem w owych kręgach ta muzyka nie tylko nie jest nieznana, ale przeciwnie, jest znana do bólu, do każdego najcichszego, najkrótszego dźwięku. Do grona znawców „Tarkusa” zaliczyć też można pewnie dziennikarzy muzycznych, jednak nie stawiałbym już na każdego z nich, że zna tę płytę, a nawet, że o niej słyszał.


Szersza publiczność będzie pewnie zaskoczona, kiedy zostanie zapytana, co to jest „Tarkus". Taka jest smuta prawda, czas zaciera ślady, że użyję sobie banalnego zwrotu. Czyli pod względem propagowania muzyki pisanie o niej ma jak najbardziej sens. Ale teraz powstaje kwestia, czy ponowne odkrycie „Tarkusa” dla nowych odbiorców jest uzasadnione. No bo stylistyka jest tak odmienna jak różne są od siebie planety Wenus i Mars. Muzycznie przeważają dziś miłośnicy popu granego na jedno kopyto i hip-hopu, rock podobno sprzedaje się najgorzej w historii. Nawet wskrzeszenie winylów niewiele pomogło (mogło nawet zaszkodzić, bo wskrzeszony winyl kosztuje obecnie więcej, niż płyta kompaktowa, kiedy była nowością). Nie na darmo miłośników starej muzyki nazywa się dinozaurami. Na szczęście ten rodzaj prehistorycznych gadów nie wymarł i — nawet jeśli nie ma się doskonale — to trzyma się nieźle. 

Wracając do obecnych melomanów, zetknięcie z „Tarkusem” u tych ze zmysłem krytyczno-analitycznym, to znaczy niedyskredytujących od razu wszystkiego ze względu na odmienność od ich upodobań, i tak będzie lekkim szokiem, bowiem ta odmienność jest ogromna. U tych zaś, którzy nie posiadają zmysłu poznawania i analizy, „Tarkus” zapewne z miejsca zostanie sklasyfikowany jako stary niesłuchalny rupieć. Otwierająca płytę tytułowa kompozycja trwa ponad 20 minut; czy dzisiejszy słuchacz jest do tego przyzwyczajony? 3 lub 4-minutowe piosenki od zawsze były znakiem firmowym mainstreamu. Kiedy zespół The Doors nagrało swój przebój „Light My Fire”, na singiel musiał go skrócić z siedmiu do trzech minut. Jeszcze radykalniejsze cięcie wymagane było w przypadku kompozycji „In-A-Gadda-Da-Vida” grupy Iron Butterfly; tu 3 minuty pozostawiono z całości trwającej 17 minut. Wszystko to po to, by z jednej strony promować płytę i piosenki, z drugiej, by nie wywołać konsternacji u przeciętnego słuchacza. „Tarkus” nie został o ile mi wiadomo nigdy skrócony do singlowej wersji i pozostał do dziś potężną rozbudowana kompozycją oparta na sile wyrazu instrumentów klawiszowych Keitha Emersona, na przemian drapieżnych i łagodnych wokalach Grega Lake'a i pełnych wyobraźni perkusyjnych pasażach Carla Palmera. 

Rzecz, która łączy zespół Emerson, Lake & Palmer ze współczesnym komercyjnym słuchaczem, może okazać się zdumiewająca, ale jest to właśnie — wbrew nie najłatwiejszej muzyce, którą wykonywał zespół — jego ogromna popularność. ELP na koncertach wypełniali, nie kluby, nie sale, ale całe stadiony. Tak jak największe gwiazdy popu obecnie. Pamiętajmy, że wówczas słuchacz był bardziej wyrafinowany, skoro sukcesy osiągała muzyka skomplikowana i w odbiorze niełatwa. Na Woodstock w 1969 roku mieliśmy pół miliona takich słuchaczy. 

Druga strona albumu „Tarkus” to pięć piosenek, w tym jedna oparta nawet na rock and rollu. Na tej stronie dominuje fortepian i kościelne organy. Otwiera ją pogodny trel fortepianu w piosence „Jeremy Bender”, następnie brzmi żywa piosenka „Bitches Crystal”, w której fortepian miesza się z dźwiękiem syntezatora. „The Only Way (Hymn)” to podniosła, uroczysta powolna kompozycja bazującą na kościelnych organach, w jej kontynuacji „Infinite Space” powraca jednak fortepian o nieco jazzującym brzmieniu. Obie te kompozycje oparte są na muzyce Jana Sebastiana Bacha. „A Time And A Space” to mocny riff organów Hammonda w żywiołowej rockowej kompozycji. Płytę zamyka wzmiankowany rock and roll „Are You Ready Eddy?”, który z jednej strony wygląda na muzyczny żart, zważywszy od jakiej kompozycji płyta się zaczyna, a na jakiej kończy, z drugiej jest to aluzja do reżysera dźwięku płyty Eddiego Offorda. 

No i po płycie, przebrzmiała (ale jak wiemy, nie wybrzmiała) ta muzyka, wygrała, co miała wygrać i skończyła się. Ja zrobiłem swoje, napisałem o niej w dobie, w której całkiem inna muzyka kształtuje muzyczną świadomość tłumów. Tłumów oczywiście nie dotrę, mam kłopot w dotarciu z moim słowem nawet do trzech osób, a co dopiero do mas, jednak liczę, że może zainteresuje chociaż o jedną osobę więcej, niż teraz zna płytę „Tarkus". To już będzie sukces. A może i niejeden dinozaur, jeśli w jakiś cudownie przypadkowy sposób przeczyta mój tekst, znajdzie tu materiał do refleksji nad zmianami zachodzącymi w muzyce.

Na koniec dodam tylko krótką refleksję, że zespół The Nice, z którego powstało trio Emerson. Lake & Palmer, na długo przed debiutem King Crimson, rzekomym kamieniem milowym dla progresu, grali muzykę opartą na psychodelii, rocku, muzyce poważnej, tworząc kolaż dźwięków będący ewidentnie zwiastunem nadejście rocka progresywnego i art rocka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz