piątek, 25 czerwca 2021

Quella Vecchia Locanda


Quella Vecchia Locanda to włoski zespół założony w Rzymie w 1970 roku. Istniał cztery lata. Nagrał w tym czasie dwie świetne płyty, które są kolażem rocka symfonicznego, dawnej muzyki klasycznej, hard rocka i bluesa (w ilościach śladowych, ale jednak wyrazistych). Krótkie, trwające na ogół 3-5 minut kompozycje są zbudowane z permanentnych zmian. Oprócz klasycznego zestawu (gitara, organy, perkusja) brzmienie wzbogacają partie elektrycznych skrzypiec i fletu. Znamienną cechą charakterystyczną muzyki grupy jest kontrast. Pierwsza płyta to eponim nazwy zespołu „Ta stara karczma” i ukazała się w 1972 roku. Druga zatytułowana „Il tempo della gioia” („Czas radości”) ujrzała światło dzienne w 1974 roku. Niestety, był to ostatni rok działalności zespołu. W roku 1993 została wydana jeszcze płyta koncertowa „Live” z materiałem zarejestrowanym w listopadzie 1971 roku, która dobitnie świadczy o bluesowych fascynacjach zespołu tak silnie progresywnego (ponad 13-minutowa wersja „On The Road Again”, cover „Fire And Water” zespołu Free). W stosunku do pierwszej płyty na „Czasie radości” zagrał nowy skrzypek i basista. Znacie, nie znacie? Posłuchajcie. :)

https://www.youtube.com/watch?v=eKwYcIumy9k ttps://www.youtube.com/watch?v=9YIv9YjvjVc

niedziela, 11 kwietnia 2021

Free "Free Live!" [1971]



Pamiętam, kiedy w latach 90-tych jechałem pociągiem do Bielska-Białej, gdzie był dobrze zaopatrzony sklep z płytami winylowymi. To był czas, kiedy każda płyta była wydarzeniem i wiązała się z niezliczoną ilością emocji. Wróciłem wtedy pod pachą z koncertem, który, jak się później okazało, został ze mną na zawsze, jako jeden z najwspanialszych występów na żywo, jaki dane było mi poznać w moim dosyć długim już życiu. Ech, ta wersja "Mr. Big" i solo Frasera na basie... Pełen emocji "Be My Friend"... Kołyszący "Ride On My Pony"... Wypełnione energią ""I'm A Mover" i "The Hunter" Przebojowy "All Right Now"... Mocarny "Fire And Water"... I na koniec przejmujący kawałek "Get Where I Belong", jedyny studyjny fragment płyty. Muzyka pełna energii, mocno podszyta bluesem, ale też pełna rockowych riffów, wyrazisty nieco schrypiały głos Paula Rogersa, przejmująca, momentami wręcz przeszywająca gitara Paula Kossoffa, barwny i ruchliwy bas Andy'ego Frasera i Perkusja Simona Kirke, która nie tylko wyznacza kierunek, ale dodaje od siebie wiele fajnych dźwięków, oto jej synteza - czterech fantazyjnych, ambitnych, nieprzyzwoicie młodych muzyków gra zupełnie bez kompleksów na wysokim poziomie.. Nie bez przyczyny album otwiera największy przebój, a potem dzieje się jeszcze lepiej, bo muzyka Free to nie jest tylko jeden hit. Właściwie tego hitu mogłoby nie być, bo każdy słuchacz wrażliwy na dźwięki wypełnione emocjami bez trudu pokocha Free za ich całą twórczość, nie tylko za jeden przebój. Jeden przebój można by od biedy przeboleć; liczy się uczciwa i szczera muzyka nie szukająca poklasku. Ale przecież można sobie wyobrazić sytuację, w której "All Right Now" nie zostaje przebojem, pozostanie wtedy solidny rock, więc wszystko jest w porządku. Miłego słuchania.

Tear Gas „Tear Gas” [1971]



Proto hard rockowa kapela. Płytę otwiera klasycznie zbudowana piosenka „That's What Real”: ostre riffy gitary, łagodny wokal, zwrotka-refren, powtórka, szybkie solo gitary, zwrotka -refren i na zakończenie i raptowne zakończenie. Druga w kolejności kompozycja „Love Story” jest kowerem Jethro Tull i wprowadza do płyty folkowe elementy oraz wyciszenie. Wyciszenie do pewnego momentu, gdyż główny temat zostaje zagrany z większą energią i w żwawszym tempie. Środek charakteryzują bardzo szybkie jak an początek lat 70-tych solówki gitar. W taki sam sposób kończy się ta 7-minutowa kompozycja, niestety z użyciem wyciszenia kolejnej solówki gitary. Trzecia piosenka i trzeci styl, po hard rocku i folku mamy boogie „Lay It On Me". „Woman For Sale” to powrót do rasowej hard rockowej estetyki, ciężkie riffy gitary i przetworzony wokal w krótkim refrenie. Nie zawodzi gitara w swej partii solowej; zawsze dobrze słucha się gry Zala Cleminsona. Jako że ta piosenka zamyka pierwszą stronę winylowej płyty, zespół pozwolił sobie na mocną kodę z agresywnymi bębnami Teda McKenny oraz z charkotliwą gitarą przechodzącą w sprzężenia zwrotne. Druga strona to trzy mocne hardrockowe kawałki „I'm Glad” oraz dwie wersje piosenek Presleya „Jailhouse Rock” i „All Shook Up”, spokojna i piękna ballada z emocjonalnym wokalem Davey Batchelora „Where Is My Answer”, oraz ballaldowo-rockowa kompozycja „The First Time”, w której po raz pierwszy na płycie pojawia się fortepian i organy Hammonda. Do wydania CD dołączony został bonus koncertowy „The Temptation Of St. Anthony” i niech mnie kule biją, jeżeli wokal w tej piosence nie brzmi jak czysty grunge, jak Eddie Vedder z Pearl Jam, a może to Vedder brzmi na „Ten” jak Batchelor? W każdym razie ta piosenka bez problemu mogłaby znaleźć się na debiucie Pearl Jam. Z mojego opisu wynika, że „Tear Gas” jest płytą muzycznie niezbyt zróżnicowaną, albo może lepiej napisać, że jest jednolitą, za to muzycy postarali się o urozmaicenia na poziomie aranżacyjnym. Jeżeli ktoś mnie zapyta, czy warto słuchać mało znanych zespołów grających podobnie stylistycznie, ja odpowiem, posłuchaj, a zobaczysz, że każdy z tych zespołów czymś się od siebie różni. Zresztą dla fana gitary słuchanie dobrych riffów i solówek nigdy się nie powinno znudzić.

Pink Floyd „A Saucerful of Secrets” [1968]



To pierwsza płyta po wyrzuceniu Syda Barretta i zastąpieniu go przez Davida Gilmoura, jest to więc płyta przełomowa, bo rozpoczyna epokę i drogę na szczyt tego wspaniałego gitarzysty. Nie jest to płyta równa, ani stylistycznie, ani muzycznie. Obok nastrojowych, powolnych i mrocznych kompozycji „Set The Controls On The Heart Of The Sun” i „A Saucerful of Secrets” płyta zawiera równie mroczny, ale mocniejszy numer „Let There Be More Light” z bardzo psychodeliczną melodią, nie wspominając o już chyba skrajnie zakręconej partii gitary Gilmoura na zakończenie. W tych kompozycjach widać, jak zespół buduje nastrój, zmienia tempa poszczególnych partii w sposób narastający. To nie są już zwykłe piosenki podobne do tych z debiutu (tamte też nie były zwykłe, jednak pod względem konstrukcji były na ogół prostsze). Płytę wypełniają też jednak kompozycje lżejsze, a nawet z frywolnymi fragmentami („Corporal Clegg” i „Jugband Blues”). Niedocenionymi piosenkami są dla mnie psychodeliczny numer o posmaku ballady „Remember A Day” oraz idylliczny „Jig-Saw". Mnie osobiście niespójność płyty mocno razi, chociaż skałamłbym, że nie lubię tego albumu. Jednak za każdym przesłuchaniem staje przed kolejnym wyzwaniem: przyzwyczaić się do niego, co się nigdy w pełni nie udaje, ale zawsze do niego jednak po czasie powracam, chociażby dla wymienionych na początku bardziej rozbudowanych kompozycji i aby spróbować kolejny raz oswajania się z nim.

Styx „Equinox” [1975]



Wibrujące klawisze i miękkie uderzenia riffów rozpoczynają przygrywkę do tej płyty. Ta przygrywka zmienia się w radosną melodię, która przeplatają klawisze De Younga i gitary Curulewskiego i Younga. Piosenka pulsuje, wokalista zachęca do dołączenia do uroczystości, charakterystyczna jest pogodna melodyjność mącona nieco bardziej ostrymi zagrywkami gitar. Piosenkę kończy tak zwane klaskanie w dłonie i powtarzanie refrenu aż do wyciszenia. Następna „Lorelei” to równie pogodna, z rock and rollowym zacięciem piosenka. Melodyjność wciąż góruje w muzyce Styx. „Mother Dear” nie zmienia niczego w nastroju albumu, aż do następującej po tej piosence kompozycji „Lonely Child". Już progresywny początek znamionuje zmianę. Następnie wokal śpiewa spokojne balladowe zwrotki, które zmieniają się w dramatyczny w nucie refren. „Midnight Ride” to znowu oparty na rock and rollowym riffie dynamiczny rock. Pulsującym basem wzbogaconym o harmonijne melodie gitar rozpoczyna się „Born For Adventure". Piosenka ta „idzie do przodu” aż miło słuchać. „Prelude 12” to akustyczny przerywnik, a raczej wstęp do kończącej płytę bardziej rozbudowanej piosenki „Suite Madame Blue”, wprowadzający w jej nastrój. „Suite Madame Blue” to w sumie typowa rockowa ballada z nostalgicznie zagranymi zwrotkami i dramatycznie wygranym refrenem, czyli z huśtawką nastrojów. Partia instrumentalna jest zbudowana w ten sam sposób: grają wyciszone, stonowane syntezatory, po czym następuje dramatyczna solówka gitarowa. Piosenkę kończy chóralny zaśpiew „America, America...”
Płytę słucha się przyjemnie głównie ze względu na jej ogromną melodyjność, która zresztą cechowała muzykę zespołu. Szybkie numery nadają się idealnie do słuchania w samochodzie. Płyta jest krótka, trwa ledwo 35 minut, ale jest też w ten zwięzły sposób treściwa. Nie można tu chyba mówić o muzyce skrajnie ambitnej. Są na „Equinox” przebitki muzyki progresywnej i hard rocka, jednak bliżej całości do rockowego popu. Niemniej jest to lżejszy rock na bardzo wysokim poziomie i warto go poznać, chociażby dla urozmaicenia tego, co słucha się na co dzień. Ja słucham w drodze do pracy dyskografię Styx od pierwszej płyty, wychodząc jak gdyby ze strefy mojego komfortu, i ten eksperyment na pewno mnie już czegoś nauczył, a mianowicie, że nie każda lżejsza muzyka musi być zła.

Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”


Tak się jakoś zbiegło, że tegoroczna książka numer trzynaście okazała się równocześnie najsłabszą jak na razie w tym roku. Po pierwsze od książki oczekuję, niezależnie niezależnie od gatunku, literackiego stylu. Luzackie tłumaczenie naszpikowane trywialnymi, pospolitymi i banalnymi zwrotami oraz słowami dla mnie było ciężkie do przejścia. Wprawdzie to tylko tłumaczenie, ale tłumaczenia nie biorą się z próżni, a natłok pospolitych wyrażeń sugeruje jednak, że oryginał nie był - delikatnie mówiąc - od nich wolny. Po drugie zaś Friedmann pastwi się w książce na Joplin, analizując brutalnie jej kompleksy i lęki na amatorskim poziomie. OK, była z nią blisko i znała osobiście wokalistkę, pracując jako asystentka menagera Joplin Alberta Grossmana, jednak odnoszę wrażenie, że analizy Friedmann są często naciągane w celu tłumaczenia Janis Joplin z jej sposobu życia. Rozumiem wyeksponowana potrzebę miłości i uznania, ale czy to jest leczenie przez całe życie kompleksu ze szkoły średniej? Książka pomija też wiele znanych faktów, jak dwa występy Big Brother & The Holding Company na festiwalu Monterey w 1967 roku, a tym samym milczy o uporze ówczesnego menadżera zespołu, który nie chciał, aby sfilmowano jego występ. Festiwal w Woodstock został przedstawiony w pigułce jako miejsce w którym każdy był "nawalony" i "naćpany" (typowe zwroty dla języka książki), bez świadomości i nikt ni wiedział, co się dookoła dzieje. Być może dałoby się w to uwierzyć komuś, kto nie widział filmów z festiwalu. To, że Janis Joplin wystąpiła w Woodstock pod wpływem narkotyków nie świadczy wcale, że wszyscy byli zamroczeni aż tak, że nie słyszeli wcale muzyki. Sekwencje w filmie pokazują coś całkiem innego. Na pewno wiele osób nie było świadomych pod wpływem narkotyków tego, co się wokoło dzieje, ale nie wszyscy i nie cały czas, jak twierdzi Friedman. Takie bezsensowne uogólnienia również świadczą o słabości książki. Nie ma w książce prawie nic o tworzeniu piosenek! Wiemy tylko o miłości do bluesa Joplin. Czytanie o ciągłym piciu southern comfortu i niewyobrażalnie licznych one night stands staje się nudne bardzo szybko podczas lektury. W pewnym momencie pada zdanie, że nagrywanie muzyki to była tylko praca, co w odniesieniu do jednej z najbardziej szczerych artystek, której życie w pewnym momencie stało się nierozerwalne z muzyką (podobnie jak z nałogami) brzmi co najmniej dziwnie. Autorkę może nieco tłumaczyć fakt, że książkę pisała na gorąco po śmierci Joplin i nie wiedziała o wszystkim. Friedman nie jest też muzykologiem ani zawodowym biografem. Po lekturze "Pogrzebanej żywcem" odczuwam zarówno przesyt jak i niedosyt. Przesyt, ponieważ nie wiem, czy interesuje mnie wizerunek Janis Joplin jako osoby koncentrującej się głównie na narkotyzowaniu się, piciu alkoholu i uprawianiu seksu; mam wrażenie, że wizerunek artystki jest tu znacznie uszczuplony, tym bardziej, że Friedman coś tam wspomina przelotnie o zamiłowaniu Joplin do czytania oraz do analizowania muzyki. Niedosyt, który jest w sumie druga stroną lustra przesytu, bo książka nie mówi zbyt wiele o Joplin jako o artystce i o muzyku, z czego bez wątpienia była znana bardziej niż jako permanentna uczestniczka imprez.

„The Beatles. Brzmienie z Merseyside” [2018]



Wyemitowany na kanale Planet film dokumentalny składający się głównie z wypowiedzi członków The Beatles sprzed skrystalizowania się składu, obejmujący okres od połowy pierwszej połowy lat 50-tych, czyli od powstania skifflowej kapeli Johna Lennona, do zmiany perkusisty z Petera Besta na Ringo Starra w 1962 roku. Jest to ubrana w słowa wypowiedzi muzyków, którzy wnieśli jakikolwiek wkład w zespół (oprócz rzecz jasna Stuarta Sutcliffa) droga od początków The Beatles do pierwszych sukcesów, czyli do czasów nagrania debiutanckiej płyty "Please, Please Me".

Genesis „Trespass” (1970)


 

Płyty, na których krystalizuje się styl zespołu, bywają ciekawe, a nawet czasem ciekawsze od tych z ustalonym już brzmieniem. Oczywiście to kwestia gustu, jednak nie ulega wątpliwości, że płyta „Trespass” jest jednym z najbardziej zwartych stylistycznie płyt zespołu; w sumie prawie w całości wypełnia ją nastrojowa, nieco ezoteryczna, spokojna, rzadko jak w „Looking For Someone” czy „White Mountain” urozmaicona mocniejszym przytupem muzyka i dopiero w finale następuje eksplozja w postaci żywiołowego „The Knife”. Można się spierać, czy ta płyta o tytule sugerującym zmianę obranego w stosunku do debiutanckiej płyty „From Genesis To Revelation” muzycznego kierunku jest lepsza, czy słabsza od późniejszych dokonań zespołu. Znam opinie za i przeciw. Sam uważam ten album za jeden z lepszych w dorobku Genesis. Akceptuję ją w całości, podczas gdy na późniejszych płytach znajduje sporo fragmentów niepasujących do całości, a to „Harold The Barrel”, a to „I Know What I Like” czy „The Battle of Epning Forest”. Zdaję sobie sprawę z różnicy w dojrzałości, jednak muzyka to nie sama dojrzałość, ale to głównie emocje oparte na muzycznym pomyśle, to nastrój, dlatego wolę „Trespass”, w którym nie ma odstających stylistycznie przerywników. Mimo że to ostatnia płyta Genesis z Antony Phillipsem, zawiera sporo motywów znanych z późniejszych płyt, chociażby delikatny początek „Stagnation”, wokal, a potem cudowna magiczna partia instrumentalna, która przeradza się w żywszy dialog gitary akustycznej z organami Hammonda, by powrócić do wokalu wspartego przez flet. Moimi ulubionymi kompozycjami na płycie są „Visions of Angels” i przeuroczy „Dusk”.

Renaissance „Prologue” (1972)



Płytę rozpoczyna fortepian solo, który przywodzi na myśl Chopina. Po krótkim wstępie do gry przyłącza się bas i subtelna perkusja. Fortepian gra dosyć mocne riffy i ciągle jest na pierwszym planie, bardziej wyeksponowany od gitary. Kompozycja tytułowa jest instrumentalna, ponieważ Annie Haslam nie śpiewa w nim słów, jedynie wokalizę, która brzmi jak instrument. Tak rozpoczyna się pierwsza płyta zespołu Renaissance po reorganizacji i brzmienie, które usłyszeliśmy, jest charakterystyczne właściwie dla całego okresu aktywności grupy. Następna kompozycja to pełen melancholii i ukraińskiego śniegu „Kiev”, pełna emocji piosenka o zwykłym człowieku, który żył i umarł w mieście, w którym spędził całe życie. Piosenkę tę śpiewa John Camp, a Annie Haslam wtóruje mu drugim głosem. Dopiero trzecia piosenka „Sounds of The Sea” to pierwszy głos i pierwszy tekst Haslam. Po małej odmianie, którą jest oparty na gitarze akustycznej radosny song „Spare Some Love”, następuje niesamowicie piękna piosenka „Bound For Infinity”, z Annie Haslam cudownie przeciągającą słowa, rozkoszne dla uszu dźwięki. Album kończy rozbudowana instrumentalna kompozycja „Rajah Khan” oparta na orientalnej melodii, zmieniającej swój rytm i natężenie. Po „Prologue” zespół Renaissance nagrał wiele świetnych podobnych w stylistyce płyt, ale to na tej poznaliśmy niesamowity czar i siłę wokalu Annie Haslam, od tej płyty wszystko się zaczęło. Tu zespół skrystalizował swoje brzmienie i wyznaczył kierunek swej muzycznej wędrówki, a celem jej został art rock oparty na przewodniej grze fortepianu, silnym głosie wokalistki i licznych nawiązaniach do muzyki klasycznej.
Dodam jeszcze na koniec, że jakiś czas temu Annie Haslam polubiła mój komentarz, w którym pisałem o niestygnących emocjach, jakie wyzwala każdy kolejny odsłuch „Kijowa"

The Jimi Hendrix Experience "Live in Maui" (1970/2020)

 



Otrzymaliśmy wreszcie podobno pierwsze oficjalne wydanie dwóch pełnych setów Jimiego Hendrixa z jakiegokolwiek jego koncertu. Padło na występ na wyspie Maui na Hawajach. Sety trwają około 50 minut. Gra trio The Jimi Hendrix Experienece, czyli Jimi na gitarze i śpiew, Mitch Mitchell na bębnach i Billy Cox na basie. Tu od razu zauważę, że bardziej na brzmieniu zespołu odbiłaby się zmiana perkusisty, niż zastąpienie Noela Reddinga przez Coxsa. Dynamiczna gra Mitchella wnosi jednak sporo energii do nagrań. Zespół zagrał bardzo dobrze, cyfrowa obróbka dźwięku podobno usunęła niedociągnięcia, jednak nie mamy porównania. Zmieniona jest kolejność niektórych nagrań, o czym przeczytałem dopiero później, bo nie pasowało mi zaczynanie koncertu od nastrojowego „Hey Baby” i miałem rację, tak koncert się nie zaczynał. Zaczynał się od „Spanish Castle Magic”, który na płycie jest numerem dziewięć. Muzycznie jest bardzo dobrze, ale przypominam, że nie wiadomo, na ile obróbka cyfrowa zaingerowała w ostateczny kształt nagrań (mamy tu kompleks „The Song Remains The Same"). Hendrix gra i śpiewa, będąc — co doskonale słychać — w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że niektóre piosenki grupa wykonuje nieco szybciej niz powinna, na przykład "Foxey Lady". Tak samo wolę wolniejszą i bardziej emocjonalną wersję "Villanova Junction" z wykonania na festiwalu w Woodstock od szybszej i jakby zagranej nieco niedbale wersji z Maui. Gitara Jimiego jest wszechobecna, ale znalazł się też moment na solówkę perkusyjną Mitchella. Pierwszy set wydaje się muzycznie bardziej atrakcyjny (to moje osobiste wrażenie). W nagraniach z koncertu, co nieco dziwne, publiczność jest jakby wyciszona, mniej obecna. Oklaski słychać jakby od garstki widowni. Na filmie widać, że nie jest jej zbyt wiele (hmmm... dziwne... ), być może decydują też o dźwiękowej jakość warunki atmosferyczne, a na Maui podobno wtedy mocno wiało, więc obróbka dźwiękowa polegała też zapewne na usuwaniu skutków wiatru, który nie chciał opłakiwać Mary, ale płatać figle. Warto poznać ten koncert, bo oprócz wspomnianych cudów ze studia, zawiera on sporo świetnej muzyki, której — nie wiem jak Wy — ale ja nie mam nigdy dosyć.

Taste "Taste" [1969]

 



W historii muzyki wiele było zespołów z rozbudowanym składem, bezlikiem instrumentów, perkusja zajmującą połowę sceny podczas koncertu, złożonych z wirtuozów wybudzonych w nocy, by na wyrywki czytać nuty. Były też kapele proste, zwięzłe w budowaniu swego składu i oszczędne w używanych instrumentach. Były to tak zwane power tria, które bazowały na gitarze prowadzącej, basowej i na najprostszym zestawie perkusyjnym. Taste należał właśnie do takich kapel i nie zmienia tego fakt, że gitarzysta Rory Gallagher lubił czasem zadać w saksofon. Żeby istnienie power tria miało sens, musiało mieć w składzie kreatywnego gitarzystę, który wie jak zagrać, kiedy śpiewa i co zagrać pomiędzy wersami tekstu. Gallagher to w takim sensie gitarzysta genialny. Wprawdzie podczas swej solowej kariery zespół jego był na ogół kwartetem, jednak w okresie istnienia Taste udowodnił, że doskonale sobie radzi bez wspomagającej go gitary rytmicznej. Jego dźwięki bardzo pomysłowo i skutecznie zapełniają wolne przestrzenie w kompozycjach zawartych na debiutanckim albumie „Taste” z 1969 roku. W dwóch klasycznych kompozycjach grupy „Sugar Mama” i „Catfish”, z lubością wykonywanych także na koncertach, słychać to doskonale, ale i otwierający płytę „Blister On The Moon” wcale im nie ustępuje. Gitara jest modulowana, z lekkością baletnicy przechodzi od ciężkiego rzężenia do błyskotliwych pasaży wydobywanych w dolnych partiach gryfu. Ciężkość gitarowego brzmienia płyty, jej mocny bazowy dźwięk równoważą akustyczne kawałki takie jak „Hail” albo slide-gitarowy „I'm Moving On” oraz rockowe piosenki o nieco przebojowym popowym brzmieniu („Born on the Wrong Side of Time” albo „Same Old Story”), co nie zmienia faktu, że fantastyczny album, świetny debiut, brzmi surowo, ostro, nieco dziko. Od niego zaczęła się kariera jednego z najlepszych gitarzystów i kompozytorów w rocku.

Sólstafir „Endless Twilight of Codependent Love” [2020]

 


Zacznę od tego, że bardzo lubię długie kompozycje. Następna ważna informacja, że w muzyce jestem konserwatywny i od jakiegoś czasu poznaję stare zapomniane zespoły, kosztem słuchania nowości. Jednak przyszła pora, żeby posłuchać czegoś z roku ubiegłego, czegoś dla mnie kompletnie nieznanego. Moim kryterium stał się w przypadku Islandczyków... okładka, która zwróciła moją uwagę. Okazało się, że Sólstafir to zespół metalowy. Lubię metal — myślę sobie — ale wybiórczo, najlepiej jego korzenie i żeby nie było wielbienia jakichś odwróconych trzech dziewiątek i innych piekielnych kultów. Ok — mówię — dam im szansę. Płytę zaczyna stopa perkusji przeplatana uderzeniem w talerz. Po chwili wchodzi gitara, która wcale nie ma metalowego brzmienia; jest stricte rockowa. Nieźle, na razie nieźle — myślę. Kilka powolnych taktów, za chwilę powtórzonych, ale jakby o oktawę niżej. Wokal podejmuje melodię gitary, jednak nie mijają 2 minuty kompozycji, a kapela już galopuje, galopuje metalowo, ale w stylu lat 80-tych, żadnych skrajności, klarowne riffy i wyraźny śpiew, mimo że nie pozbawiony emocjonalnej ekspresji. Ów trwający nieco ponad dwie minuty galopujący fragment zmienia się w o bardziej umiarkowanym tempie, po czyn następuje kolejne zwolnienie i jeszcze jedno, aż kompozycja staje się bardzo powolna. No, ładnie — myślę — dzieje się, zmienia. Po niecałych trzech minutach powolnego tempa powraca gitarowa galopada. Jest już ósma minuta z dziesięciu kompozycji zatytułowanej „Akkeri” (kotwica). Czas, aby zdradzić skojarzenia: Metallica z okresu „Ride the Lightning” i wczesne Iron Maiden. Dwuminutowe zakończenie kompozycji zmierzające do wyciszenia, ewidentnie przypomina tych drugich. Działo się w tej pierwszej kompozycji — myślę — kapela może nie jest oryginalna, ale gra solidnego rocka. Druga kompozycja „Drýsill” nawiązuje wyraźnie do dokonań Candlemass i wikingowych płyt Bathory. Podniosła nuta, powolne tempo, uroczysty ton, nieco marszowy rytm. Pod koniec piątej minuty cały zespół ustępuje syntezatorowej melodii, a ta zastąpiona zostaje szybkimi riffami gitar. Aż dziwne — martwię się — że to już druga kompozycja i grają dwie gitary, a nie było jeszcze żadnej solówki gitarowej. Następny jest „Rökkur” (zmierzch) i jak wskazuje tytuł rozpoczyna się melancholijnymi dźwiękami, które spokojnie można uznać za próbę oddania nastroju kończącego się dnia. Nieco dramatyczny wokal zmienia jednak klimat na bardziej niepokojący, jakby zbliżało się jakieś zagrożenie. Teraz płyta zaczyna przypominać nieco „Wildhoney” Tiamata. Ale w „Her Fall Form Grace” na tle klawiszy gitara zaczyna grać dźwięki, które przywodzą na myśl mainstream z lat 80-tych, mimo że kompozycja jest w molowej tonacji. Rok 1985 jest wspomniany w tekście, więc być może nie jest to przypadkowe. I kiedy wydaje się, że album staje się nastrojowy, zaczyna się kolejny kawałek. „Dionysus” to nieco histeryczny, mocny kawałek z brudnymi dźwiękami gitar. Potem następuje podróż „Til Moldar” (do Moldar), która jest bardzo powolna, stateczna i kołysząca. Dalej leci „Aldda Syndanna”, szybka gitarowa przygrywka, a po niej wokal na tle wyeksponowanej sekcji rytmicznej. Ten album- zauważam — to sinusoida nastrojów. Nie da się jednak ukryć — myslę — że w posępnej tonacji. „Ör” zaczyna się od fortepianu w bluesowej tonacji. No, kolejne zaskoczenie — konstatuję — któż by pomyślał. Na koniec płyty gra „Úlfur” (wilk) i jest w nim sporo klasycznego grania przeplatanego z metalowymi riffami i jest wreszcie solo gitary! Niezłą to była godzina słuchania, która z pisaniem o słuchaniu trwała trzy godziny. Nie ma w tej muzyce niczego odkrywczego, są nawiązania i inspiracje, jednak przyjemnie się słucha tego ostatniego albumu Sólstafir.

Head Over Heels "Hea Over Heels" [1971]




 Nie znałem wcześniej tego zespołu, YouTube wrzuciło ten album po odtworzeniu się piosenki The Moving Sideways, patrzę, że rok 1971, więc warte poznania. I oto otrzymuję mocną gitarową z bluesową bazą muzykę, która zapuszcza się już chyba nieco w rejony hard rocka, ale wokalnie przywodzi na myśl Humble Pie, muzycznie Free, późniejsze płyty Spooky Tooth i East of Eden, bo soul to chyba słychać wyraźnie w wokalu? Piszę to na świeżo podczas pierwszego odsłuchu. Oczywiście nie jest to muzyka odkrywcza, niemniej przyjemnie się jej słucha komuś, kto lubi sporo gitarowych solówek ni w ogóle gry gitary wypełniającej przestrzenie pomiędzy partiami wokalnymi zamiast gitary rytmicznej, co jest cechą zespołów grających w trio. . Teraz ballada "Children of the Mist" brzmi w moich uszach. Nieco przypomina ballady Budgie, a nieco nawet współczesne ballady rockowe. To zresztą nie jest ostatnia ballada na płycie. Druga część piosenki "Tired And Blue/ Land, Land" zmienia się w powolną, śpiewaną mocnym soulowym głosem kompozycję. Po niej następuje radosna i przebojowa w charakterze piosenka "In My Woman", jedyna tego typu na płycie. Kończąca płytę "Circles" zaczyna się spokojną melodią z towarzyszącymi jej głosami i jedyne co mi się z tym kojarzy, to wersja "Knockin' On Heaven's Door" Dylana w wykonaniu Guns n' Roses. Wchodzi wokal, który zaczyna od słowa "some" przeciągając w nim samogłoskę "o" do niemal 14 sekund! (specjalnie zmierzyłem), ale nie po chwili kapela rusza ostro do przodu. W każdym razie nie jest nudno. Można psioczyć, raz jeszcze to napiszę, że nie jest to muzyka całkiem oryginalna, jednak uważam, że niezła i warta zapuszczenia sobie od czasu do czasu, może nie za często, ale raz-dwa razy na rok będzie ok (zważywszy na ogrom muzyki, którą też trzeba od czasu do czasu sobie odświeżać.

niedziela, 28 marca 2021

"Bluesland. A Portrait in American Music" (1993)

 


Świetny dokument, którego nie ma oczywiście na filmłebie, pokazujący kolejne etapy rozwoju bluesa, od muzyków z Delty Missisipi, przez boogie woogie, Chicago, St. Louis, Nowy Orlean, potem jego elektryfikację (Muddy Waters, B.B. King i inni), po zdobywanie światowej popularności i białej publiczności, pojawienie się bluesa na Newport Folk Festival, wpływ na rock and roll (Chuck Berry, Fats Domino, Little Richard, Presley) i w końcu po generacje lat 60-tych. Na tym tle przedstawione są najważniejsze postaci uesańskiego bluesa. Nie na darmo film kończy wpierw występ starych bluesmanów z młodymi (między innymi Johnny Winter na gitarze) i jedno z ostatnich zdjęć w filmie przedstawia Jimmiego Hendriksa. Film obfituje w bogate rarytasowe materiały archiwalne

Khan "Space Shanty" (1972)



Po rozwiązaniu efemerycznego, tajemniczego zespołu Arzahel, w którym muzycy grali pod pseudonimami, Steve Hillage i Dave Stewart zagrali znowu razem w zespole Egg, a po jego rozwiązaniu w 1972 roku pojawili się na płycie "Space Shanty" grupy Khan, którą współtworzyli. Na tej płycie pięknie mieszają się ze sobą rock, prog rock i canterbury, do którego to nurtu Khan jest zaliczany. Już otwierająca płytę 9-minutowa kompozycja tytułowa odzwierciedla klarowność, zmienność i siłę muzyki zawartej na całym albumie. Kompozycje jak gdyby z zalążka zaczynają się rozwijać w długie partie instrumentalne, w których czasem cudownie współbrzmią ze sobą klawisze Stewarta i gitara Hillage'a, a czasem ta ostatnia zagra dosyć agresywne przesterowane dźwięki. Partie wokalne są obok tych pozornych improwizacji są bardzo melodyjne i na szczęcie nigdzie nie bywają krzykliwe. Całość jest dosyć ambitna, a jednak słuch się tej pokręconej muzyki dosyć przyjemnie.

wtorek, 23 lutego 2021

Clear Blue Sky „Clear Blue Sky” (1970)



Magia gitarowego grania, szaleńczych solówek i długich partii opartych na grze tego instrumentu przejawia się w wielu wydawnictwach mniej lub bardziej znanych. Clear Blue Sky zapewne należy do tych drugich, ale jestem przekonany, że nie jest to obca muzyka dla wielu fanów brytyjskiego progresu z początku lat 70-tych. Płytę otwiera długi wstęp oparty na szaleńczej grze gitary. No dobra, na początku wydaje się, że to jest wstęp, ale kiedy gitara szaleje już siódmą minutę, to trudno o inną konkluzję, jak o taką, że tak właśnie wygląda w całości pierwsza część suity „Journey To The Inside of Sun” zatytułowana „Sweet Leaf” (zgadza się, Clear Blue Sky wyprzedzili tu Black Sabbath). Po tym niesamowicie szaleńczym wstępie nie ma wcale oddechu. Trio nie lubi przestojów, a gitarzysta John Simms to człowiek wypełniony energią i bezlikiem pomysłów, co się pięknie przekłada na muzykę. Zmieniają się rytmy, tempa, więcej przyspieszeń niż spowolnień, muzyka wybiega do przodu. Wokale są melodyjne i bardzo klarownie zaśpiewane. Wkrada się w nie bluesowa nuta. Czasem pojawiają się w charakterze wzbogacenia instrumenty klawiszowe, świszczące syntezatory w bardzo śladowej ilości oraz pianino lub subtelne organy tworzące tło w „Tool of My Trade". W 1970 roku, w którym ukazała się ta wydana przez Vertigo płyta, tworzył się dopiero nurt muzyki progresywnej, chociaż zdumiewająca jest już wyczuwalna zmiana pojmowania muzyki w stosunku do płyt wydawanych zaledwie rok wcześniej, pełnych psychodelicznych bądź bluesowych brzmień. Jest to punkt zwrotny, z którego wywodzą się dwie drogi, jedna prowadzi do rocka progresywnego, druga do hard rocka. Nic tu nie jest jeszcze zdecydowane i obie drogi łączą się ze sobą na jednej wybornej płycie. Jeżeli miałbym do czegoś porównać Clear Blue Sky, to osobiście mam największe skojarzenia z T2 i z ich fantastyczną płytą „It's All Work Out In Bloomland". Okładkę zaprojektował Roger Dean, autor grafik do płyt zespołu Yes, z dozą przewrotności, ponieważ jego wizja klarownego błękitnego nieba zmącona jest wizją powietrznej drapieżnej walki podobnych do smoków stworów. Ta wizja nie oddaje wprawdzie nazwy zespołu, natomiast doskonale wkomponowuje się w stylistykę zespołu. Wystarczy posłuchać kończącej płytę agresywnej opartej na szybkich riffach gitary zwięzłej piosenki „Birdcatcher” (w której niespodziewanie pojawia się solo fletu). Miłego słuchania! https://www.youtube.com/watch?v=Zk4ksct7Uvs