niedziela, 11 kwietnia 2021

Sólstafir „Endless Twilight of Codependent Love” [2020]

 


Zacznę od tego, że bardzo lubię długie kompozycje. Następna ważna informacja, że w muzyce jestem konserwatywny i od jakiegoś czasu poznaję stare zapomniane zespoły, kosztem słuchania nowości. Jednak przyszła pora, żeby posłuchać czegoś z roku ubiegłego, czegoś dla mnie kompletnie nieznanego. Moim kryterium stał się w przypadku Islandczyków... okładka, która zwróciła moją uwagę. Okazało się, że Sólstafir to zespół metalowy. Lubię metal — myślę sobie — ale wybiórczo, najlepiej jego korzenie i żeby nie było wielbienia jakichś odwróconych trzech dziewiątek i innych piekielnych kultów. Ok — mówię — dam im szansę. Płytę zaczyna stopa perkusji przeplatana uderzeniem w talerz. Po chwili wchodzi gitara, która wcale nie ma metalowego brzmienia; jest stricte rockowa. Nieźle, na razie nieźle — myślę. Kilka powolnych taktów, za chwilę powtórzonych, ale jakby o oktawę niżej. Wokal podejmuje melodię gitary, jednak nie mijają 2 minuty kompozycji, a kapela już galopuje, galopuje metalowo, ale w stylu lat 80-tych, żadnych skrajności, klarowne riffy i wyraźny śpiew, mimo że nie pozbawiony emocjonalnej ekspresji. Ów trwający nieco ponad dwie minuty galopujący fragment zmienia się w o bardziej umiarkowanym tempie, po czyn następuje kolejne zwolnienie i jeszcze jedno, aż kompozycja staje się bardzo powolna. No, ładnie — myślę — dzieje się, zmienia. Po niecałych trzech minutach powolnego tempa powraca gitarowa galopada. Jest już ósma minuta z dziesięciu kompozycji zatytułowanej „Akkeri” (kotwica). Czas, aby zdradzić skojarzenia: Metallica z okresu „Ride the Lightning” i wczesne Iron Maiden. Dwuminutowe zakończenie kompozycji zmierzające do wyciszenia, ewidentnie przypomina tych drugich. Działo się w tej pierwszej kompozycji — myślę — kapela może nie jest oryginalna, ale gra solidnego rocka. Druga kompozycja „Drýsill” nawiązuje wyraźnie do dokonań Candlemass i wikingowych płyt Bathory. Podniosła nuta, powolne tempo, uroczysty ton, nieco marszowy rytm. Pod koniec piątej minuty cały zespół ustępuje syntezatorowej melodii, a ta zastąpiona zostaje szybkimi riffami gitar. Aż dziwne — martwię się — że to już druga kompozycja i grają dwie gitary, a nie było jeszcze żadnej solówki gitarowej. Następny jest „Rökkur” (zmierzch) i jak wskazuje tytuł rozpoczyna się melancholijnymi dźwiękami, które spokojnie można uznać za próbę oddania nastroju kończącego się dnia. Nieco dramatyczny wokal zmienia jednak klimat na bardziej niepokojący, jakby zbliżało się jakieś zagrożenie. Teraz płyta zaczyna przypominać nieco „Wildhoney” Tiamata. Ale w „Her Fall Form Grace” na tle klawiszy gitara zaczyna grać dźwięki, które przywodzą na myśl mainstream z lat 80-tych, mimo że kompozycja jest w molowej tonacji. Rok 1985 jest wspomniany w tekście, więc być może nie jest to przypadkowe. I kiedy wydaje się, że album staje się nastrojowy, zaczyna się kolejny kawałek. „Dionysus” to nieco histeryczny, mocny kawałek z brudnymi dźwiękami gitar. Potem następuje podróż „Til Moldar” (do Moldar), która jest bardzo powolna, stateczna i kołysząca. Dalej leci „Aldda Syndanna”, szybka gitarowa przygrywka, a po niej wokal na tle wyeksponowanej sekcji rytmicznej. Ten album- zauważam — to sinusoida nastrojów. Nie da się jednak ukryć — myslę — że w posępnej tonacji. „Ör” zaczyna się od fortepianu w bluesowej tonacji. No, kolejne zaskoczenie — konstatuję — któż by pomyślał. Na koniec płyty gra „Úlfur” (wilk) i jest w nim sporo klasycznego grania przeplatanego z metalowymi riffami i jest wreszcie solo gitary! Niezłą to była godzina słuchania, która z pisaniem o słuchaniu trwała trzy godziny. Nie ma w tej muzyce niczego odkrywczego, są nawiązania i inspiracje, jednak przyjemnie się słucha tego ostatniego albumu Sólstafir.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz