niedziela, 11 kwietnia 2021

Genesis „Trespass” (1970)


 

Płyty, na których krystalizuje się styl zespołu, bywają ciekawe, a nawet czasem ciekawsze od tych z ustalonym już brzmieniem. Oczywiście to kwestia gustu, jednak nie ulega wątpliwości, że płyta „Trespass” jest jednym z najbardziej zwartych stylistycznie płyt zespołu; w sumie prawie w całości wypełnia ją nastrojowa, nieco ezoteryczna, spokojna, rzadko jak w „Looking For Someone” czy „White Mountain” urozmaicona mocniejszym przytupem muzyka i dopiero w finale następuje eksplozja w postaci żywiołowego „The Knife”. Można się spierać, czy ta płyta o tytule sugerującym zmianę obranego w stosunku do debiutanckiej płyty „From Genesis To Revelation” muzycznego kierunku jest lepsza, czy słabsza od późniejszych dokonań zespołu. Znam opinie za i przeciw. Sam uważam ten album za jeden z lepszych w dorobku Genesis. Akceptuję ją w całości, podczas gdy na późniejszych płytach znajduje sporo fragmentów niepasujących do całości, a to „Harold The Barrel”, a to „I Know What I Like” czy „The Battle of Epning Forest”. Zdaję sobie sprawę z różnicy w dojrzałości, jednak muzyka to nie sama dojrzałość, ale to głównie emocje oparte na muzycznym pomyśle, to nastrój, dlatego wolę „Trespass”, w którym nie ma odstających stylistycznie przerywników. Mimo że to ostatnia płyta Genesis z Antony Phillipsem, zawiera sporo motywów znanych z późniejszych płyt, chociażby delikatny początek „Stagnation”, wokal, a potem cudowna magiczna partia instrumentalna, która przeradza się w żywszy dialog gitary akustycznej z organami Hammonda, by powrócić do wokalu wspartego przez flet. Moimi ulubionymi kompozycjami na płycie są „Visions of Angels” i przeuroczy „Dusk”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz