środa, 2 grudnia 2020

Iron Maiden „Maiden Voyage” (1970)




Angielski zespół rockowy założony w 1966 roku w Basilden, Essex. Podobno chłopaki zeszli się zafascynowani koncertem Cream, na którym byli. Nazywali się kolejno: Growth, Stevenson's Blues Department i Bum. Jako Bum wydali singiel „God of Darkness"/ „Ballad of Martha Kent” (1968). Ten singiel zapowiada już w pełni styl muzyki znajdującej się na płycie „Maiden Voyage” zespołu Iron Maiden, ostatniego wcielenia zespołu Bum. Płyta „Maiden Voyage” to sześć kompozycji. Płytę otwiera „Falling". Pierwsze dźwięki nawiązują do muzyki dawnej i są poprzeplatane ze skąpym wokalem. Od 1:40 zaczyna się partia solowa gitary. Jest to solówka o charakterze improwizacji, co zresztą jest cechą gry Trevora Thomasa na całej płycie. Wyczuwa się spory feeling, radość gry, biegłość techniczną, fascynację Alvinem Lee. Dodam, że partie wokalne na „Maiden Voyage” są dosyć melodyjne, ale płyta nie jest prześpiewana, raczej przegrana przez gitarę i w jednym dłuższym fragmencie („Liar”) przez przesterowany bas. W „Ned Kelly” wokalista pod koniec piosenki śpiewa tekst, a gitara nie podkłada pod niego riffów, ale gra kolejną solówkę. „Liar”, najdłuższa kompozycja na płycie trwająca ponad 12 minut zaczyna się od riffów gitary, które ewidentnie próbują wyjść poza schemat i hasać swobodnie, improwizować i grać swobodnie. Kiedy kończy się podszyta bluesem partia zwrotka-refren, Thomas w końcu bierze się do pracy i gra, gra, gra (z przerwą na wspomnianą improwizację gitary basowej. W tej długiej kompozycji znalazło się sporo miejsca na żonglowanie nastrojem, jednak na ogół kompozycje Iron Maiden są szybkie, prą do przodu, nie lubując się w przestojach. „Ritual” jak „Falling” znowu zaczyna się od gitary z inklinacjami do muzyki dawnej, nieb trwa to jednak zbyt długo, bo kiedy tylko skończy się przynależna do sztywnej formy utworu partia wokalna, gitara od razu rusza w stronę swej swobodnej podróży przez krainę dźwięków, jazzując, bluesując, swobodnie przeskakując od dźwięku do dźwięku, aż przyjemnie słuchać tych rozimprowizowanych szaleństw. Przedostatnia kompozycja na płycie to cover klasyka bluesowego z 1924 roku, czyli z roku nagrania tej piosenki przez Gertrudę „Ma” Rainey. Jest to jedyny klarowny blues na płycie. Po raz pierwszy i ostatni pojawia się na „Maiden Voyage” harmonijka ustna. Album kończy kompozycja „Plague". Wreszcie pojawia się balladowy ton, przeszyty melancholią i smutkiem wstęp gitary, któremu towarzyszy wokal w tej samej tonacji. Jednak po dwukrotnym powtórzeniu tej frazy, rytm przyspiesza, wokal staje się dynamiczniejszy i od tego fragmentu praktycznie do końca płyty (2:10) zaczyna się nieco ponad sześciominutowy popis gry na gitarze. Jeżeli ktoś kocha długie rozimprowizowane partie gitarowe, na pewno pokocha tę płytę. Ja nie będę się wypowiadać, czy jest to muzyka oryginalna. W tamtych szczodrych w dobrą muzykę latach powstawał i po nagraniu jednej, dwóch płyt znikało ze sceny wiele zespołów. Każdy z nich miał jakieś ambicje i każdy swą wizję muzyczną, każdy słuchał konkurencji i każdy czerpał z rozkwitających w wielu kierunkach stylów. Nie wiem, czy te wszystkie kapele się kopiowały, czy grały podobnie. Na pierwszy rzut ucha wiele z tych zespołów wzajemnie siebie przypominało. W każdym razie nawet jeśli wiele z nich czerpało od siebie wzajemnie inspiracje, to każdy z osobna zostawił po sobie materiał, który różni się od wszystkich pozostałych kapel wieloma szczegółami, zastosowaniem rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Ja osobiście używałbym ostrożnie określenia „grać na jedno kopyto” albo posądzać zespół o brak oryginalności lub kopiowanie innych (co zresztą chyba wychodzi na to samo). Nie da się temu zaradzić, że w danym czasie jednym wykonawcom udało się wybić z anonimowego tłumu innych zespołów grających w podobnej stylistyce, zaś inni pozostali w tym tłumie. Słuchając po latach nagrań tych zapomnianych zespołów, ale słuchając ich z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, nie da się nie dostrzec ich indywidualności, odrębności w granicach gatunku, który wykonywali, czyli w obrębie rocka o psychodelicznym zabarwieniu, który dążył do hard rocka, ale po drodze nie stronił od długich improwizowanych partii gitary przepełnionych jazzującym feelingiem i radością improwizacji. Każdy z tych zespołów, czy to Iron Maiden, czy Toad, czy Tear Gas, czy November, czy Sweet Slag, czy Bakerloo, czy May Blitz niby grali w podobnym stylu, ale — i to pojawia się główna myśl — każdy z nich grał jednak inaczej, po swojemu pojmując, interpretując i ostatecznie wykonując muzykę gitarową na bazie rocka i bluesa. Nawet Iron Maiden inspirujący się Ten Years After z okresu „Undead bardziej od niż ich inspiracja stawia na formy otwarte, mniej piosenkowe, bardziej zakręcone i zdające się piosenkami, które są tylko pretekstem dla improwizacji zespołu. Ten Years After stawiał przecież bardziej na formy zamknięte: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo gitary, zwrotka, refren (na koncertach na szczęście wymykał się z tych form) i to różni inspirujących się (Iron Maiden) od inspiracji (Ten Years After). Zmierzam do tego, że warto słuchać starych, zapomnianych, nieznanych zespołów, takich jak Iron Maiden, ponieważ jest to muzyka, która daje radość i emocje niezależnie od jakości realizacji i poziomu umiejętności muzyków.

środa, 14 października 2020

Skaldowie „Krywań, Krywań” (1972)



Dziś napiszę o jednej z najznakomitszych płyt nagranych w Polsce. To album w pełni przemyślany, zróżnicowany, można nawet rzecz, że zarówno pod względem muzycznych motywów, jak i warstwy tekstowej, jest to album koncepcyjny. Zawiera pierwszą suitę zespołu. Zawiera śmiałe rozwiązania muzyczne. Wypełnia go harmonijna koegzystencja różnych stylów i brzmień wielu instrumentów. Jest kamieniem milowym w karierze zespołu i głosem solidarności z wykonawcami o podobnej wrażliwości muzycznej, a wśród nich na czele stoi Czesław Niemen. Tylko pięć kompozycji, tylko 36 minut muzyki, ale za to muzyki niezwykłej.

Płyta zaczyna się od krótkiej niepozornej przygrywki; w lewym kanale ciche dźwięki organów Hammonda, w prawym niepewne trele skrzypiec i pomiędzy nimi przeszkadzajki perkusyjne. Następnie bracia Zielińscy intonują góralski zaśpiew, wyrażający żal za utracona miłością. W tej tak zwanej pigułce rozpoczynającej jeden z najznakomitszych polskich albumów rockowych, zawarta jest już kompletna treść suity „Krywaniu, Krywaniu”, ona to bowiem idzie na pierwszy ogień, a nawet streszczona została zawartość całej płyty. Zaraz to wyjaśnię. Suita posiada dwudziałową konstrukcję. Zaczyna się od wzmiankowanego wstępu, po czym cały zespół wykonuje pierwszą zwrotkę. Po zwrotce następuje długa partia instrumentalna, po niej grupa powraca do motywu przewodniego, po czym znowu następuje długa partia instrumentalna, a całość kończy powrót do tematu głównego, który jednak zostaje niespodziewanie w połowie urwany, zaś gromkie "hej" kończy kompozycję. W pierwszej instrumentalnej części dominują organy Hammonda Andrzeja Zielińskiego, w drugiej skrzypce Jacka Zielińskiego. Czyli obecność obu instrumentów jest zaznaczona we wstępie. Podobnie rzecz ma się z warstwą tekstową, ponieważ żal za utraconą miłością, która wyrażona jest w pierwszym zaśpiewem płyty, jednocześnie stanowi jej motyw przewodni, który mniej lub bardziej wyraźnie obecny jest w każdej kompozycji (wyłączając oczywiście instrumentalną "Fioletowa damę".


Suita "Krywaniu, Krywaniu" to dwie długie części instrumentalne poprzedzone zwrotkami. Pierwsza, zaczynająca się od zwrotki z potokami w tekście, jest uporządkowanym popisem organów Hammonda. Nie ma tu w sumie improwizacji, jest raczej zbiór przeplatających się i następujących po sobie motywów góralskich z motywami z Borodina i Musorgskiego. Charakteryzuje się za to całkiem sporą rozpiętością pod względem tempa i nastroju. Lekko rozimprowizowany jest fragment z czwartej minuty suity, ale ja w rozpędzonych dźwiękach Hammondów słyszę i tak góralskie nutki. Należy tu wspomnieć o fantastycznej grze na gitarze basowej Konrada Ratyńskiego; z czasem melodia tworzona przez niego zaczyna przypominać coś, co mogłoby się zmienić w "Hit The Road, Jack" Raya Charlesa, jednak zawsze pozostaje na granicy tej możliwości i pozostawia jedynie wrażenie ewentualnego podobieństwa. Piszę oczywiście o własnych odczuciach, jak odbieram opisywana muzykę. Ów fragment wycisza się i Hammondy z gitarą basową zaczynają grać rytmiczną melodię, do której dołączają skrzypce. Jest to jeden ze smaczków płyty, gdyż intonowane przez instrument Jacka Zielińskiego dźwięki sugerują, że nastąpi improwizacja, jednak Jacek nagle przechodzi do motywu granego przez kolegów i melodia powraca do tematu przewodniego.

Druga zwrotka z obłokami w tekście także przechodzi w rozległą partię instrumentalną, ta jednak posiada odmienny od pierwszej charakter. Można napisać, że co się odwlecze, to nie uciecze, ponieważ teraz zaczyna się partia skrzypiec, tym razem mocno rozimprowizowana (jednak oczywiście nie wolna od góralskich motywów). Improwizacja kończy się pod koniec dziesiątej minuty suity fragmentem chaosu. Wszystkie instrumenty zaczynają grać coś innego. Jest to według mnie fragment doskonale oddający stan ducha podmiotu lirycznego w tekście piosenki, bo taki chaos musi się wytworzyć w człowieku, który utracił miłość i nieustannie nad tym rozmyśla. To także walka o otrząśnięcie się i powrót do siebie, do normalności. Fragment wypełniony chaosem kończą kolejne wplecione aluzje muzyczne - fragment z Rossiniego (uwertura do „Wilhelma Tella”) oraz Czajkowskiego (IV Symfonia)- którymi powracają organy Hammonda. Na krótko pojawiają się skrzypce, wyrazisty bas oraz wokaliza. coraz bardziej wyciszone, aby w końcu eksplodować z przytupem w finale kompozycji tutti zespołu. 

Warstwa tekstowa zostałam oparta na wierszu Kazimierza Przerwy-Tetmajera z jego książki „Na skalnym Podhalu”. Często przypisuje się mu jednak autorstwo tradycyjne. Utracona miłość została w niej zobrazowana z pomocą zestawienia potęgi przyrody z powiązanymi z nią odczuciami podmiotu lirycznego. Nad masywem Krywania płyną obłoki jak kłębiące się myśli, a z masywu wypływają potoki, jak łzy za utraconym uczuciem. Przemyślana strona muzyczna doskonale oddaje treść werbalną suity. Po zwrotce z miarowo płynącymi potokami muzyka brzmi równie miarowo, zaś zwrotka o myślach jak chmury zilustrowana zostaje jak owe nieregularne myśli improwizacją skrzypiec i chaosem wszystkich instrumentów. Nie wiadomo, jak kończy się historia nieszczęśliwej miłości. W ostatniej zwrotce, a raczej w zaśpiewie, która jest apostrofą do góry, nie ma już wcześniejszych emocji, jest tylko Krywań i sunące nad nim obłoki. Być może podmiot liryczny osiągnął spokój i zapomniał o swoim nieszczęśliwym doznaniu. Jako że jest to apostrofa, podmiot liryczny żyje i może opowiedzieć o obłokach nad Krywaniem. 

W moim odczuciu suita posiada dwie wady, które się ze sobą łączą. Pierwsza z nich to zbyt krótki czas trwania, niespełna 18-minut. Druga to niewykorzystana gra gitary elektrycznej Jerzego Tarsińskiego. Gdyby Skaldowie zdecydowali się wpleść solową partię gitary, oba „defekty” zostałyby usunięcie. Jak wiadomo, dobrej muzyki nigdy dosyć.

Drugą stronę winylu rozpoczyna piosenka „Juhas zmarł”. Do instrumentów perkusyjnych imitujących dzwoneczki owiec dołącza bas Ratyńskiego, a po nim wreszcie wyraźnie słyszalna gitara Tarsińskiego. Gra ona melodię, przy której bracia Zielińscy rozpoczynają wokalizę, po czym zespół grać zaczyna nową melodię, która przechodzi w pierwszą zwrotkę. Zwrotki składają się z czterech wersów; po drugim i czwartym wersie fortepian Andrzeja Zielińskiego wypełnia przerwy między wokalami piękną krótką powtarzalną melodią.  Następujący refren jest dwukrotnym powtórzeniem dwóch linijek za każdym razem innego tekstu. Tekst podobnie jak w poprzedzającej go suicie traktuje również o nieszczęśliwej miłości, ta jednak – jak sugeruje tytuł – zakończyła się tragicznie. Znowu mamy zestawienie żywej przyrody, tym razem ze śmiercią juhasa. Piosenka opowiada o pogrzebie, juhas znajduje się w trumnie, a górale żałują go, ale życie idzie dalej, więc wołają o wódkę na stypie. Nie ma juhasa, owce zgubiły się we mgle. Istotnym elementem płyty zespołu Skaldowie są partie instrumentalne poszczególnych instrumentów. Po odśpiewaniu dwóch refrenów i zwrotek muzycy zagrali trzy następujące po sobie sola: fortepianu (cudnie jazzujący Andrzej Zieliński), gitary elektrycznej (wreszcie rockowy Jerzy Tarsiński) i na koniec trąbki (nową jakość wprowadził na płytę w tej formie Jacek Zieliński), po czym grupa przechodzi do trzeciej zwrotki, tym razem bez refrenu, tylko czterotaktową kodą, na której – jak wskazuje nazwa – kończy się piosenka.

Narastająca perkusja Jana Budziaszka rozpoczyna następną piosenkę, „Jeszcze kocham”. Jest to krótki podniosły hymn na cześć miłości, której trwanie ponownie zestawione zostało z naturą. Tekst nabiera jednak nieco przewrotnego charakteru, gdy po stwierdzeniu „Jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie” wokalista dopowiada „Czy mnie? Mnie… Czy mnie?”, wywołując niepewność względem wcześniejszego stwierdzenia. Mamy tu powtórzoną dwukrotnie, w środku i na zakończenie, gitarową zagrywkę o góralskim charakterze i żywą melodię fortepianu.

Gitara Jerzego Tarsińskiego otwiera następną piosenkę „Gdzie mam ciebie szukać” do tekstu Ewy Lipskiej. Jest to rasowa rockowa kompozycja oparta na wyrazistej grze gitary elektrycznej w towarzystwie Hammondów. Dynamika kompozycji jest także podsycana zróżnicowaną i żywiołową grą na perkusji Budziaszka. Solo gitary jest najdłuższą jej indywidualną partia na płycie i wreszcie można się nasycić jej meandrycznymi dźwiękami. Pod koniec trzeciej minuty do gitary przyłącza się trąbka i zaraz za nią wokaliza, a nastrój piosenki przybiera na moment dosyć mocno patetyczny charakter. Kończy się krzykiem po retorycznym zapytaniu: „Gdzie jest nasza cisza?”, przypominającym inną piosenkę Skaldów, „Cisza krzyczy” z płyty „Od wschodu do zachodu słońca”. Album zamyka instrumentalna kompozycja „Fioletowa dama” autorstwa Andrzeja Zielińskiego. Jej melodia, stricte rockowa, zbudowana jest przez zagrany na organach Hammonda temat główny i improwizowane partie na tym instrumencie, nie zabrakło jednak tym razem miejsca i na solowy popis gitary, i nieco liryczną z początku w nastroju partię skrzypiec, na których pod koniec kompozycji zaczyna wydobywać bardziej drapieżne dźwięki. Organy Hammonda powracają do tematu głównego, po którym następuje charakterystyczne dla rocka kończące płytę mocne uderzenie całego zespołu. I to już wszystko.

36 zaledwie minut doskonałej muzyki, którą zespół Skaldowie nagrał zaledwie w dwa dni (22-23 maja 1972). Zalet i mocy tej płyty należy doszukiwać się oczywiście w udanym połączeniu rocka progresywnego, muzyki ludowej z muzyką poważną. Samo użycie organów Hammonda na tak dużą skalę nie jest ewenementem w Polsce w roku powstania płyty „Krywań, Krywań”. Skaldowie użyli tego instrumentu po raz pierwszy już w 1970 roku. Wcześniej używał go Czesław Niemen. Na pewno nieobce były też Skaldom płyty słowackiego zespołu Collegium Musicum, na których Mari
án Varga łączył we wspaniały sposób rock progresywny z muzyka poważną („Hommage à J.S Bach” z 1970 I “Konvergencie” z 1971 roku). Trudno już jednak tak łatwo wskazać analogiczne do Skaldów połączenie rocka progresywnego z muzyką góralską.

Słuchając płyty Skaldów, za każdym razem można odkryć coś nowego. Jest tu spora ilość smaczków, odniesień, zagrywek, zaśpiewów, intrygujących aranżacji, odważnych pomysłów. Opisywany fragment chaosu pod koniec suity jest być może zainspirowany kompozycją Niemena nagraną z kontrabasistą Helmutem Nadolskim oraz z muzykami, którzy w niedalekiej przyszłości utworzą fantastyczne trio SBB, „Requiem dla van Gogha”, a kontynuacje takiej myśli odszukać można na wydanej w 1973 roku płycie zespołu Anawa z Andrzejem Zauchą. Owe nawiązania i kolejność wprowadzania dźwięków do rodzimej muzyki na pewno nie są pozbawione znaczenia, jednak bez wiedzy o nich i tak każdy kto kupi płytę Skaldów, trzymać będzie w ręku krążek wypełniony fantastyczną, zróżnicowaną muzyką, która swoim poziomem nie odbiegała od światowych standardów i świadczącą o tym, że muzykom tworzącym zespół nie były obce nurty grane w tym czasie na świecie. Płyta Skaldów świadczy także o odwadze zespołu, bo przecież w PRL-u być zespołem rockowym oznaczało trudności, a co dopiero, kiedy zespół rockowy decydował się grać muzykę daleką od popularnych szlagierów.

Być może chciałem w mojej refleksji na temat płyty „Krywań, Krywań” napisać za dużo i o wszystkim, powstał więc dosyć długi tekst. Mam jednak nadzieję – a sam do tego gorąco zachęcam – że zainteresuję nim nowych słuchaczy, otwartych na każde interesujące brzmienia.



niedziela, 11 października 2020

Emerson, Lake & Palmer „Tarkus” (1971)



Czy jest sens pisać o płytach oczywistych, takich jak „Tarkus” zespołu Emerson, Lake & Palmer? Ale, ale... czy ta płyta jest dzisiaj (podkreślmy słowo „dzisiaj” oczywiście w sensie „obecnie”) oczywista? To kanon, ale kanon progresu, czyli muzyki... wybrzmiałej? Rzecz jasna co zostało nagrane, nie wybrzmiewa, powtarza się wciąż i wciąż. Rękopisy nie płoną, z nutami musi być tak samo. Jednak muzyka progresywna, święcąca wielkie triumfy w pierwszej połowie lat 70-tych. do dziś posiada grono, i to szerokie, swoich wiernych zwolenników. Zatem w owych kręgach ta muzyka nie tylko nie jest nieznana, ale przeciwnie, jest znana do bólu, do każdego najcichszego, najkrótszego dźwięku. Do grona znawców „Tarkusa” zaliczyć też można pewnie dziennikarzy muzycznych, jednak nie stawiałbym już na każdego z nich, że zna tę płytę, a nawet, że o niej słyszał.


Szersza publiczność będzie pewnie zaskoczona, kiedy zostanie zapytana, co to jest „Tarkus". Taka jest smuta prawda, czas zaciera ślady, że użyję sobie banalnego zwrotu. Czyli pod względem propagowania muzyki pisanie o niej ma jak najbardziej sens. Ale teraz powstaje kwestia, czy ponowne odkrycie „Tarkusa” dla nowych odbiorców jest uzasadnione. No bo stylistyka jest tak odmienna jak różne są od siebie planety Wenus i Mars. Muzycznie przeważają dziś miłośnicy popu granego na jedno kopyto i hip-hopu, rock podobno sprzedaje się najgorzej w historii. Nawet wskrzeszenie winylów niewiele pomogło (mogło nawet zaszkodzić, bo wskrzeszony winyl kosztuje obecnie więcej, niż płyta kompaktowa, kiedy była nowością). Nie na darmo miłośników starej muzyki nazywa się dinozaurami. Na szczęście ten rodzaj prehistorycznych gadów nie wymarł i — nawet jeśli nie ma się doskonale — to trzyma się nieźle. 

Wracając do obecnych melomanów, zetknięcie z „Tarkusem” u tych ze zmysłem krytyczno-analitycznym, to znaczy niedyskredytujących od razu wszystkiego ze względu na odmienność od ich upodobań, i tak będzie lekkim szokiem, bowiem ta odmienność jest ogromna. U tych zaś, którzy nie posiadają zmysłu poznawania i analizy, „Tarkus” zapewne z miejsca zostanie sklasyfikowany jako stary niesłuchalny rupieć. Otwierająca płytę tytułowa kompozycja trwa ponad 20 minut; czy dzisiejszy słuchacz jest do tego przyzwyczajony? 3 lub 4-minutowe piosenki od zawsze były znakiem firmowym mainstreamu. Kiedy zespół The Doors nagrało swój przebój „Light My Fire”, na singiel musiał go skrócić z siedmiu do trzech minut. Jeszcze radykalniejsze cięcie wymagane było w przypadku kompozycji „In-A-Gadda-Da-Vida” grupy Iron Butterfly; tu 3 minuty pozostawiono z całości trwającej 17 minut. Wszystko to po to, by z jednej strony promować płytę i piosenki, z drugiej, by nie wywołać konsternacji u przeciętnego słuchacza. „Tarkus” nie został o ile mi wiadomo nigdy skrócony do singlowej wersji i pozostał do dziś potężną rozbudowana kompozycją oparta na sile wyrazu instrumentów klawiszowych Keitha Emersona, na przemian drapieżnych i łagodnych wokalach Grega Lake'a i pełnych wyobraźni perkusyjnych pasażach Carla Palmera. 

Rzecz, która łączy zespół Emerson, Lake & Palmer ze współczesnym komercyjnym słuchaczem, może okazać się zdumiewająca, ale jest to właśnie — wbrew nie najłatwiejszej muzyce, którą wykonywał zespół — jego ogromna popularność. ELP na koncertach wypełniali, nie kluby, nie sale, ale całe stadiony. Tak jak największe gwiazdy popu obecnie. Pamiętajmy, że wówczas słuchacz był bardziej wyrafinowany, skoro sukcesy osiągała muzyka skomplikowana i w odbiorze niełatwa. Na Woodstock w 1969 roku mieliśmy pół miliona takich słuchaczy. 

Druga strona albumu „Tarkus” to pięć piosenek, w tym jedna oparta nawet na rock and rollu. Na tej stronie dominuje fortepian i kościelne organy. Otwiera ją pogodny trel fortepianu w piosence „Jeremy Bender”, następnie brzmi żywa piosenka „Bitches Crystal”, w której fortepian miesza się z dźwiękiem syntezatora. „The Only Way (Hymn)” to podniosła, uroczysta powolna kompozycja bazującą na kościelnych organach, w jej kontynuacji „Infinite Space” powraca jednak fortepian o nieco jazzującym brzmieniu. Obie te kompozycje oparte są na muzyce Jana Sebastiana Bacha. „A Time And A Space” to mocny riff organów Hammonda w żywiołowej rockowej kompozycji. Płytę zamyka wzmiankowany rock and roll „Are You Ready Eddy?”, który z jednej strony wygląda na muzyczny żart, zważywszy od jakiej kompozycji płyta się zaczyna, a na jakiej kończy, z drugiej jest to aluzja do reżysera dźwięku płyty Eddiego Offorda. 

No i po płycie, przebrzmiała (ale jak wiemy, nie wybrzmiała) ta muzyka, wygrała, co miała wygrać i skończyła się. Ja zrobiłem swoje, napisałem o niej w dobie, w której całkiem inna muzyka kształtuje muzyczną świadomość tłumów. Tłumów oczywiście nie dotrę, mam kłopot w dotarciu z moim słowem nawet do trzech osób, a co dopiero do mas, jednak liczę, że może zainteresuje chociaż o jedną osobę więcej, niż teraz zna płytę „Tarkus". To już będzie sukces. A może i niejeden dinozaur, jeśli w jakiś cudownie przypadkowy sposób przeczyta mój tekst, znajdzie tu materiał do refleksji nad zmianami zachodzącymi w muzyce.

Na koniec dodam tylko krótką refleksję, że zespół The Nice, z którego powstało trio Emerson. Lake & Palmer, na długo przed debiutem King Crimson, rzekomym kamieniem milowym dla progresu, grali muzykę opartą na psychodelii, rocku, muzyce poważnej, tworząc kolaż dźwięków będący ewidentnie zwiastunem nadejście rocka progresywnego i art rocka.

Frank Zappa „Apostrophe (')” (1974)


To jest jedna z lepszych płyt Zappy, chociaż ja mam co do jego twórczości raczej ambiwalentny stosunek. Za dużo jest wygłupów w jego muzyce. Kiedyś chciałem wysłuchać całej jego dyskografii w krótkim odstępie czasu i wtedy wyszło szydło z worka, że niektóre płyty zaczęły drażnić i nużyć, zlewać się w jedno itp. Dla niektórych konserwatywnych słuchaczy będzie to być może tak samo bluźniercze, jak moja opinia o archaiczności i przecenianiu „In The Court of The Crimson King”, ale trudno, mam własne zdanie. Jako wyśmienity gitarzysta, Zappa zamiast wykorzystać ten instrument do granic możliwości, zatrudniał innych gitarzystów, samemu zajmując się gawędziarstwem. Nawet z tymi gitarzystami w kompozycjach jest więcej chórków, dęciaków, niż soczystych solówek gitarowych. „Apostrophe (')” to w sumie taka bardzo wyważona płyta, jest tu właściwie wszystko, co u Zappy charakterystyczne, zmiany rytmu, swobodne formy, chórki, humor, pastisz i są gitarowe sola. Płyta jest niestety dosyć krótka, ale w trakcie jej słuchania, nie odczuwa się jakiegoś braku, czy niedosytu. Dobre granie jest — używając pleonazmu — po prostu dobre. Należy jednak pamiętać, że nawet najlepsze rzeczy stają się codzienne w użytkowaniu bez ograniczeń, w powiedzmy w nadużywaniu (żeby stworzyć sobie ot tak neologizm) i tak jest za Zappą, co za dużo, to niezdrowo... ;)

środa, 23 września 2020

Food

Zdarzają się takie pyty (i to bardzo często,) że grupa nagrywa jeden świetny album i znika na wieki. Oto przykład, zespół Food (z Chicago) i płyta "Forever Is A Dream" z 1969 roku, a z niej piosenka "Inside The Mirror".


Bead Game

Kolejnym takim zespołem jest grupa Bead Game (Cambridge, Massachusset) i jej płyta 'Welcome" (1970), a z niej nieco wieczorowa, ale nie do końca kompozycja "Slipping". Słychać tu wyraźna walkę między odchodzącą psychodelią i rodzącym się rockiem progresywnym. Po wydaniu "Welcome" grupa zaczęła pracę nad drugą płytą, jednak w trakcie nagrywania zespół rozpadł się; album "Baptism" ukazał się dopiero w 1996 roku.

Miłego słuchania (najlepiej na słuchawkach).



poniedziałek, 6 lipca 2020

The Jimi Hendrix Experience "Axis: Bold As Love" (1967)

W latającym spodku przybył dziś do mnie z niebios doświadczony Jimi Hendrix, do mojego magicznego hiszpańskiego zamku i mówi poczekaj do jutra, teraz nie ma o czym gadać, dawaj na talerz małe skrzydełko, gdyby było ich sześć, nie dziewięć, to bym sobie polatał nad zamkami zrobionymi z piasku, ona jest taka fajna, westchnął, miałbym jedno deszczowe życzenie, żeby mała panienka kochanka była odważna, oś ma być odważna, miłość ma być odważna, oś ma być jak miłość i ciągle tak bredził, jak gdyby nawdychał się porządnie fioletowej mgiełki z pobliskiego komina fabrycznego. Potem się roztroił, rozdziesięcił, pojawiły się i zaczęły dookoła niego kręcić się jakieś hinduskie piękności w szeleszczących szatach i pobrzękującej biżuterii, w końcu uniosły go z powrotem do nieba mantrując mu Om, Om, Om, aż zniknęli w chmurach, a ja pobiegłem sprzedać w punkcie skupu złomu latający talerz i powróciłem do moich zwykłych banalnych zajęć.

poniedziałek, 22 czerwca 2020

"The Velvet Underground & NIco", reż. Andy Warhol (1966)

Zarejestrowany w Fabryce Andy Warhola jam session zespołu, który trwa 52 minuty, pozostała część filmu to snucie się muzyków, Warhola i różnych ludzi po pomieszczeniu. Nie jestem pewny, czy to nie jest aby pierwszy jam session zarejestrowany na taśmie filmowej, w każdym razie dla miłośników muzyki zespołu jest to ogromna gratka. Film nakręcony kamerą z ręki i jak to u Warhola, są tu wszystkie błędy zastosowane świadomie, jakie można zrobić kręcąc film: utrata ostrości, skakanie kamery, niechlujne kadry, dzikie zbliżenia., wyskoki kamery gdzieś w bok na sufit, ścianę, podłogę, wzmacniacz. Sama muzyka jest instrumentalną improwizacja trwającą całe 52 minuty, NIco gra tu na przeszkadzajkach perkusyjnych, zespół torturuje sfuzzowane przesterowane gitary, Maureen Tucker stuka monotonnie jedna pałeczką w czynel, drugą w werbel, ale jej gry nie słychać do 42 minuty. bo dźwięk dominują gitary Sterlinga Morrisona i Lou Reeda. Trochę też słychać Johna Cale'a na skrzypcach. Całość jest dosyć awangardowa i ekstremalna w odbiorze. Jeżeli ktoś oczekuje, oglądając pierwszy raz ten film, znanych kompozycji zespołu, może o tym śmiało zapomnieć, musi się natomiast uzbroić w cierpliwość, ponieważ zarówno kamera jak muzyka są radykalnie eksperymentalne i nie ma żadnego zlituj się.

niedziela, 21 czerwca 2020

"Na pomoc!", reż. Richard Lester (1965)

Fabuła w tym filmie nie ma raczej znaczenia, ale tak samo drugorzędne są tu piosenki. Na pierwszy plan wybijają się dialogi, humor, gagi jak z niemego kina, absurdalne sytuacje, często surrealistyczne, gry słowne, odniesienia kulturowe, świadome użycie kiczu i gra konwencjami z użyciem umowności. Nie da się oprzeć wrażeniu, że Beatlesi są ojcami chrzestnymi Monty Pythona, bo Pytoni przecież poruszali się dokładnie w tych samych rejonach. Na szczęście fascynacja była obopólna i kiedy Pytonom zabrakło środków na pewien film, sfinansował go im gitarzysta Beatlesów George Harrison. A był to film zatytułowany "Żywot Briana". Wracając do "Help!", chciałem jeszcze zwrócić uwagę na piosenki, a mianowicie na sposób ich kręcenia, bo chwilami miałem wrażenie, ze oglądam teledyski wewnątrz filmu z okresu, kiedy teledysków jeszcze nie było. Bardzo ładnie zostały te "klipy" zrealizowane, z ciekawym montażem i z bardzo różnymi, pomysłowymi kątami ustawienia kamery. Zostały w ten sposób uwypuklone wokalne harmonie, rozpisane partie głosów, które na płytach zlewają się w całość, tu zostały dzięki pracy kamery rozdzielone i wreszcie widać, który z Beatlesów śpiewał daną część refrenu. Ten film jest bardzo dobrą inteligentną rozrywką, można się pośmiać, bawić grami słownymi, no i przede wszystkim wzruszyć jak zawsze w takich chwilach, kiedy coś pozytywnego już nie istnieje i jedynie taśma filmowa jest zdolna przywołać to jeszcze raz.

sobota, 21 marca 2020

The Deep "Psychedelic Mood" (1966)
















Kocham takie odkrycia. Podobno pierwsza płyta ze słowem "psychedelic" w tytule (październik 1966). Muzyka z jednej strony różnorodna, ale z drugiej jakby spójna poprzez wszechobecne udziwnienia, dźwięki w tle. Pierwsza piosenka to dziwny rhythm and blues z niepokojącym wibrafonem w tle, przywodzi na myśl późniejsze monorecytacje Lou Reeda. Mam też jakieś nieodparte wrażenie, że takie piosenki jak "Color Dreams" są predylekcjami nowej fali. Nie ma na płycie za bardzo solowej gitary, instrumenty tworzą spójną całość i jeśli któryś się wyodrębnia, to tak jak flet w "Wake Up and Find Me" na zaledwie kilka chwil. "Your Choice To Choose" mogliby nagrać Stonesi, gdyby nie tło, coś ala fripptronics tworzące niepokojącą atmosferę tego rhythm and bluesa. Jedna piosenka zaczyna się niczym Presley, inna jak country, całość jednak tak zakręcona i udziwniona, że moja żona w połowie tej trwającej 29 minut płyty postanowiła pojechać na zakupy... ;)