środa, 2 grudnia 2020

Iron Maiden „Maiden Voyage” (1970)




Angielski zespół rockowy założony w 1966 roku w Basilden, Essex. Podobno chłopaki zeszli się zafascynowani koncertem Cream, na którym byli. Nazywali się kolejno: Growth, Stevenson's Blues Department i Bum. Jako Bum wydali singiel „God of Darkness"/ „Ballad of Martha Kent” (1968). Ten singiel zapowiada już w pełni styl muzyki znajdującej się na płycie „Maiden Voyage” zespołu Iron Maiden, ostatniego wcielenia zespołu Bum. Płyta „Maiden Voyage” to sześć kompozycji. Płytę otwiera „Falling". Pierwsze dźwięki nawiązują do muzyki dawnej i są poprzeplatane ze skąpym wokalem. Od 1:40 zaczyna się partia solowa gitary. Jest to solówka o charakterze improwizacji, co zresztą jest cechą gry Trevora Thomasa na całej płycie. Wyczuwa się spory feeling, radość gry, biegłość techniczną, fascynację Alvinem Lee. Dodam, że partie wokalne na „Maiden Voyage” są dosyć melodyjne, ale płyta nie jest prześpiewana, raczej przegrana przez gitarę i w jednym dłuższym fragmencie („Liar”) przez przesterowany bas. W „Ned Kelly” wokalista pod koniec piosenki śpiewa tekst, a gitara nie podkłada pod niego riffów, ale gra kolejną solówkę. „Liar”, najdłuższa kompozycja na płycie trwająca ponad 12 minut zaczyna się od riffów gitary, które ewidentnie próbują wyjść poza schemat i hasać swobodnie, improwizować i grać swobodnie. Kiedy kończy się podszyta bluesem partia zwrotka-refren, Thomas w końcu bierze się do pracy i gra, gra, gra (z przerwą na wspomnianą improwizację gitary basowej. W tej długiej kompozycji znalazło się sporo miejsca na żonglowanie nastrojem, jednak na ogół kompozycje Iron Maiden są szybkie, prą do przodu, nie lubując się w przestojach. „Ritual” jak „Falling” znowu zaczyna się od gitary z inklinacjami do muzyki dawnej, nieb trwa to jednak zbyt długo, bo kiedy tylko skończy się przynależna do sztywnej formy utworu partia wokalna, gitara od razu rusza w stronę swej swobodnej podróży przez krainę dźwięków, jazzując, bluesując, swobodnie przeskakując od dźwięku do dźwięku, aż przyjemnie słuchać tych rozimprowizowanych szaleństw. Przedostatnia kompozycja na płycie to cover klasyka bluesowego z 1924 roku, czyli z roku nagrania tej piosenki przez Gertrudę „Ma” Rainey. Jest to jedyny klarowny blues na płycie. Po raz pierwszy i ostatni pojawia się na „Maiden Voyage” harmonijka ustna. Album kończy kompozycja „Plague". Wreszcie pojawia się balladowy ton, przeszyty melancholią i smutkiem wstęp gitary, któremu towarzyszy wokal w tej samej tonacji. Jednak po dwukrotnym powtórzeniu tej frazy, rytm przyspiesza, wokal staje się dynamiczniejszy i od tego fragmentu praktycznie do końca płyty (2:10) zaczyna się nieco ponad sześciominutowy popis gry na gitarze. Jeżeli ktoś kocha długie rozimprowizowane partie gitarowe, na pewno pokocha tę płytę. Ja nie będę się wypowiadać, czy jest to muzyka oryginalna. W tamtych szczodrych w dobrą muzykę latach powstawał i po nagraniu jednej, dwóch płyt znikało ze sceny wiele zespołów. Każdy z nich miał jakieś ambicje i każdy swą wizję muzyczną, każdy słuchał konkurencji i każdy czerpał z rozkwitających w wielu kierunkach stylów. Nie wiem, czy te wszystkie kapele się kopiowały, czy grały podobnie. Na pierwszy rzut ucha wiele z tych zespołów wzajemnie siebie przypominało. W każdym razie nawet jeśli wiele z nich czerpało od siebie wzajemnie inspiracje, to każdy z osobna zostawił po sobie materiał, który różni się od wszystkich pozostałych kapel wieloma szczegółami, zastosowaniem rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Ja osobiście używałbym ostrożnie określenia „grać na jedno kopyto” albo posądzać zespół o brak oryginalności lub kopiowanie innych (co zresztą chyba wychodzi na to samo). Nie da się temu zaradzić, że w danym czasie jednym wykonawcom udało się wybić z anonimowego tłumu innych zespołów grających w podobnej stylistyce, zaś inni pozostali w tym tłumie. Słuchając po latach nagrań tych zapomnianych zespołów, ale słuchając ich z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, nie da się nie dostrzec ich indywidualności, odrębności w granicach gatunku, który wykonywali, czyli w obrębie rocka o psychodelicznym zabarwieniu, który dążył do hard rocka, ale po drodze nie stronił od długich improwizowanych partii gitary przepełnionych jazzującym feelingiem i radością improwizacji. Każdy z tych zespołów, czy to Iron Maiden, czy Toad, czy Tear Gas, czy November, czy Sweet Slag, czy Bakerloo, czy May Blitz niby grali w podobnym stylu, ale — i to pojawia się główna myśl — każdy z nich grał jednak inaczej, po swojemu pojmując, interpretując i ostatecznie wykonując muzykę gitarową na bazie rocka i bluesa. Nawet Iron Maiden inspirujący się Ten Years After z okresu „Undead bardziej od niż ich inspiracja stawia na formy otwarte, mniej piosenkowe, bardziej zakręcone i zdające się piosenkami, które są tylko pretekstem dla improwizacji zespołu. Ten Years After stawiał przecież bardziej na formy zamknięte: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo gitary, zwrotka, refren (na koncertach na szczęście wymykał się z tych form) i to różni inspirujących się (Iron Maiden) od inspiracji (Ten Years After). Zmierzam do tego, że warto słuchać starych, zapomnianych, nieznanych zespołów, takich jak Iron Maiden, ponieważ jest to muzyka, która daje radość i emocje niezależnie od jakości realizacji i poziomu umiejętności muzyków.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz