Angielski zespół rockowy założony w 1966 roku w Basilden, Essex. Podobno chłopaki zeszli się zafascynowani koncertem Cream, na którym byli. Nazywali się kolejno: Growth, Stevenson's Blues Department i Bum. Jako Bum wydali singiel „God of Darkness"/ „Ballad of Martha Kent” (1968). Ten singiel zapowiada już w pełni styl muzyki znajdującej się na płycie „Maiden Voyage” zespołu Iron Maiden, ostatniego wcielenia zespołu Bum. Płyta „Maiden Voyage” to sześć kompozycji. Płytę otwiera „Falling". Pierwsze dźwięki nawiązują do muzyki dawnej i są poprzeplatane ze skąpym wokalem. Od 1:40 zaczyna się partia solowa gitary. Jest to solówka o charakterze improwizacji, co zresztą jest cechą gry Trevora Thomasa na całej płycie. Wyczuwa się spory feeling, radość gry, biegłość techniczną, fascynację Alvinem Lee. Dodam, że partie wokalne na „Maiden Voyage” są dosyć melodyjne, ale płyta nie jest prześpiewana, raczej przegrana przez gitarę i w jednym dłuższym fragmencie („Liar”) przez przesterowany bas. W „Ned Kelly” wokalista pod koniec piosenki śpiewa tekst, a gitara nie podkłada pod niego riffów, ale gra kolejną solówkę. „Liar”, najdłuższa kompozycja na płycie trwająca ponad 12 minut zaczyna się od riffów gitary, które ewidentnie próbują wyjść poza schemat i hasać swobodnie, improwizować i grać swobodnie. Kiedy kończy się podszyta bluesem partia zwrotka-refren, Thomas w końcu bierze się do pracy i gra, gra, gra (z przerwą na wspomnianą improwizację gitary basowej. W tej długiej kompozycji znalazło się sporo miejsca na żonglowanie nastrojem, jednak na ogół kompozycje Iron Maiden są szybkie, prą do przodu, nie lubując się w przestojach. „Ritual” jak „Falling” znowu zaczyna się od gitary z inklinacjami do muzyki dawnej, nieb trwa to jednak zbyt długo, bo kiedy tylko skończy się przynależna do sztywnej formy utworu partia wokalna, gitara od razu rusza w stronę swej swobodnej podróży przez krainę dźwięków, jazzując, bluesując, swobodnie przeskakując od dźwięku do dźwięku, aż przyjemnie słuchać tych rozimprowizowanych szaleństw. Przedostatnia kompozycja na płycie to cover klasyka bluesowego z 1924 roku, czyli z roku nagrania tej piosenki przez Gertrudę „Ma” Rainey. Jest to jedyny klarowny blues na płycie. Po raz pierwszy i ostatni pojawia się na „Maiden Voyage” harmonijka ustna. Album kończy kompozycja „Plague". Wreszcie pojawia się balladowy ton, przeszyty melancholią i smutkiem wstęp gitary, któremu towarzyszy wokal w tej samej tonacji. Jednak po dwukrotnym powtórzeniu tej frazy, rytm przyspiesza, wokal staje się dynamiczniejszy i od tego fragmentu praktycznie do końca płyty (2:10) zaczyna się nieco ponad sześciominutowy popis gry na gitarze. Jeżeli ktoś kocha długie rozimprowizowane partie gitarowe, na pewno pokocha tę płytę. Ja nie będę się wypowiadać, czy jest to muzyka oryginalna. W tamtych szczodrych w dobrą muzykę latach powstawał i po nagraniu jednej, dwóch płyt znikało ze sceny wiele zespołów. Każdy z nich miał jakieś ambicje i każdy swą wizję muzyczną, każdy słuchał konkurencji i każdy czerpał z rozkwitających w wielu kierunkach stylów. Nie wiem, czy te wszystkie kapele się kopiowały, czy grały podobnie. Na pierwszy rzut ucha wiele z tych zespołów wzajemnie siebie przypominało. W każdym razie nawet jeśli wiele z nich czerpało od siebie wzajemnie inspiracje, to każdy z osobna zostawił po sobie materiał, który różni się od wszystkich pozostałych kapel wieloma szczegółami, zastosowaniem rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Ja osobiście używałbym ostrożnie określenia „grać na jedno kopyto” albo posądzać zespół o brak oryginalności lub kopiowanie innych (co zresztą chyba wychodzi na to samo). Nie da się temu zaradzić, że w danym czasie jednym wykonawcom udało się wybić z anonimowego tłumu innych zespołów grających w podobnej stylistyce, zaś inni pozostali w tym tłumie. Słuchając po latach nagrań tych zapomnianych zespołów, ale słuchając ich z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, nie da się nie dostrzec ich indywidualności, odrębności w granicach gatunku, który wykonywali, czyli w obrębie rocka o psychodelicznym zabarwieniu, który dążył do hard rocka, ale po drodze nie stronił od długich improwizowanych partii gitary przepełnionych jazzującym feelingiem i radością improwizacji. Każdy z tych zespołów, czy to Iron Maiden, czy Toad, czy Tear Gas, czy November, czy Sweet Slag, czy Bakerloo, czy May Blitz niby grali w podobnym stylu, ale — i to pojawia się główna myśl — każdy z nich grał jednak inaczej, po swojemu pojmując, interpretując i ostatecznie wykonując muzykę gitarową na bazie rocka i bluesa. Nawet Iron Maiden inspirujący się Ten Years After z okresu „Undead” bardziej od niż ich inspiracja stawia na formy otwarte, mniej piosenkowe, bardziej zakręcone i zdające się piosenkami, które są tylko pretekstem dla improwizacji zespołu. Ten Years After stawiał przecież bardziej na formy zamknięte: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo gitary, zwrotka, refren (na koncertach na szczęście wymykał się z tych form) i to różni inspirujących się (Iron Maiden) od inspiracji (Ten Years After). Zmierzam do tego, że warto słuchać starych, zapomnianych, nieznanych zespołów, takich jak Iron Maiden, ponieważ jest to muzyka, która daje radość i emocje niezależnie od jakości realizacji i poziomu umiejętności muzyków.
środa, 2 grudnia 2020
Iron Maiden „Maiden Voyage” (1970)
Angielski zespół rockowy założony w 1966 roku w Basilden, Essex. Podobno chłopaki zeszli się zafascynowani koncertem Cream, na którym byli. Nazywali się kolejno: Growth, Stevenson's Blues Department i Bum. Jako Bum wydali singiel „God of Darkness"/ „Ballad of Martha Kent” (1968). Ten singiel zapowiada już w pełni styl muzyki znajdującej się na płycie „Maiden Voyage” zespołu Iron Maiden, ostatniego wcielenia zespołu Bum. Płyta „Maiden Voyage” to sześć kompozycji. Płytę otwiera „Falling". Pierwsze dźwięki nawiązują do muzyki dawnej i są poprzeplatane ze skąpym wokalem. Od 1:40 zaczyna się partia solowa gitary. Jest to solówka o charakterze improwizacji, co zresztą jest cechą gry Trevora Thomasa na całej płycie. Wyczuwa się spory feeling, radość gry, biegłość techniczną, fascynację Alvinem Lee. Dodam, że partie wokalne na „Maiden Voyage” są dosyć melodyjne, ale płyta nie jest prześpiewana, raczej przegrana przez gitarę i w jednym dłuższym fragmencie („Liar”) przez przesterowany bas. W „Ned Kelly” wokalista pod koniec piosenki śpiewa tekst, a gitara nie podkłada pod niego riffów, ale gra kolejną solówkę. „Liar”, najdłuższa kompozycja na płycie trwająca ponad 12 minut zaczyna się od riffów gitary, które ewidentnie próbują wyjść poza schemat i hasać swobodnie, improwizować i grać swobodnie. Kiedy kończy się podszyta bluesem partia zwrotka-refren, Thomas w końcu bierze się do pracy i gra, gra, gra (z przerwą na wspomnianą improwizację gitary basowej. W tej długiej kompozycji znalazło się sporo miejsca na żonglowanie nastrojem, jednak na ogół kompozycje Iron Maiden są szybkie, prą do przodu, nie lubując się w przestojach. „Ritual” jak „Falling” znowu zaczyna się od gitary z inklinacjami do muzyki dawnej, nieb trwa to jednak zbyt długo, bo kiedy tylko skończy się przynależna do sztywnej formy utworu partia wokalna, gitara od razu rusza w stronę swej swobodnej podróży przez krainę dźwięków, jazzując, bluesując, swobodnie przeskakując od dźwięku do dźwięku, aż przyjemnie słuchać tych rozimprowizowanych szaleństw. Przedostatnia kompozycja na płycie to cover klasyka bluesowego z 1924 roku, czyli z roku nagrania tej piosenki przez Gertrudę „Ma” Rainey. Jest to jedyny klarowny blues na płycie. Po raz pierwszy i ostatni pojawia się na „Maiden Voyage” harmonijka ustna. Album kończy kompozycja „Plague". Wreszcie pojawia się balladowy ton, przeszyty melancholią i smutkiem wstęp gitary, któremu towarzyszy wokal w tej samej tonacji. Jednak po dwukrotnym powtórzeniu tej frazy, rytm przyspiesza, wokal staje się dynamiczniejszy i od tego fragmentu praktycznie do końca płyty (2:10) zaczyna się nieco ponad sześciominutowy popis gry na gitarze. Jeżeli ktoś kocha długie rozimprowizowane partie gitarowe, na pewno pokocha tę płytę. Ja nie będę się wypowiadać, czy jest to muzyka oryginalna. W tamtych szczodrych w dobrą muzykę latach powstawał i po nagraniu jednej, dwóch płyt znikało ze sceny wiele zespołów. Każdy z nich miał jakieś ambicje i każdy swą wizję muzyczną, każdy słuchał konkurencji i każdy czerpał z rozkwitających w wielu kierunkach stylów. Nie wiem, czy te wszystkie kapele się kopiowały, czy grały podobnie. Na pierwszy rzut ucha wiele z tych zespołów wzajemnie siebie przypominało. W każdym razie nawet jeśli wiele z nich czerpało od siebie wzajemnie inspiracje, to każdy z osobna zostawił po sobie materiał, który różni się od wszystkich pozostałych kapel wieloma szczegółami, zastosowaniem rozwiązań aranżacyjnych i kompozycyjnych. Ja osobiście używałbym ostrożnie określenia „grać na jedno kopyto” albo posądzać zespół o brak oryginalności lub kopiowanie innych (co zresztą chyba wychodzi na to samo). Nie da się temu zaradzić, że w danym czasie jednym wykonawcom udało się wybić z anonimowego tłumu innych zespołów grających w podobnej stylistyce, zaś inni pozostali w tym tłumie. Słuchając po latach nagrań tych zapomnianych zespołów, ale słuchając ich z otwartym umysłem, bez uprzedzeń, nie da się nie dostrzec ich indywidualności, odrębności w granicach gatunku, który wykonywali, czyli w obrębie rocka o psychodelicznym zabarwieniu, który dążył do hard rocka, ale po drodze nie stronił od długich improwizowanych partii gitary przepełnionych jazzującym feelingiem i radością improwizacji. Każdy z tych zespołów, czy to Iron Maiden, czy Toad, czy Tear Gas, czy November, czy Sweet Slag, czy Bakerloo, czy May Blitz niby grali w podobnym stylu, ale — i to pojawia się główna myśl — każdy z nich grał jednak inaczej, po swojemu pojmując, interpretując i ostatecznie wykonując muzykę gitarową na bazie rocka i bluesa. Nawet Iron Maiden inspirujący się Ten Years After z okresu „Undead” bardziej od niż ich inspiracja stawia na formy otwarte, mniej piosenkowe, bardziej zakręcone i zdające się piosenkami, które są tylko pretekstem dla improwizacji zespołu. Ten Years After stawiał przecież bardziej na formy zamknięte: zwrotka, refren, zwrotka, refren, solo gitary, zwrotka, refren (na koncertach na szczęście wymykał się z tych form) i to różni inspirujących się (Iron Maiden) od inspiracji (Ten Years After). Zmierzam do tego, że warto słuchać starych, zapomnianych, nieznanych zespołów, takich jak Iron Maiden, ponieważ jest to muzyka, która daje radość i emocje niezależnie od jakości realizacji i poziomu umiejętności muzyków.
środa, 14 października 2020
Skaldowie „Krywań, Krywań” (1972)
Dziś napiszę o jednej
z najznakomitszych płyt nagranych w Polsce. To album w pełni przemyślany,
zróżnicowany, można nawet rzecz, że zarówno pod względem muzycznych motywów,
jak i warstwy tekstowej, jest to album koncepcyjny. Zawiera pierwszą suitę
zespołu. Zawiera śmiałe rozwiązania muzyczne. Wypełnia go harmonijna
koegzystencja różnych stylów i brzmień wielu instrumentów. Jest kamieniem
milowym w karierze zespołu i głosem solidarności z wykonawcami o podobnej wrażliwości
muzycznej, a wśród nich na czele stoi Czesław Niemen. Tylko pięć kompozycji,
tylko 36 minut muzyki, ale za to muzyki niezwykłej.
Płyta zaczyna się od krótkiej niepozornej przygrywki; w lewym kanale ciche
dźwięki organów Hammonda, w prawym niepewne trele skrzypiec i pomiędzy nimi
przeszkadzajki perkusyjne. Następnie bracia Zielińscy intonują góralski
zaśpiew, wyrażający żal za utracona miłością. W tej tak zwanej pigułce
rozpoczynającej jeden z najznakomitszych polskich albumów rockowych, zawarta
jest już kompletna treść suity „Krywaniu, Krywaniu”, ona to bowiem idzie na
pierwszy ogień, a nawet streszczona została zawartość całej płyty. Zaraz to
wyjaśnię. Suita posiada dwudziałową konstrukcję. Zaczyna się od wzmiankowanego
wstępu, po czym cały zespół wykonuje pierwszą zwrotkę. Po zwrotce następuje
długa partia instrumentalna, po niej grupa powraca do motywu przewodniego, po
czym znowu następuje długa partia instrumentalna, a całość kończy powrót do
tematu głównego, który jednak zostaje niespodziewanie w połowie urwany, zaś
gromkie "hej" kończy kompozycję. W pierwszej instrumentalnej części dominują
organy Hammonda Andrzeja Zielińskiego, w drugiej skrzypce Jacka Zielińskiego.
Czyli obecność obu instrumentów jest zaznaczona we wstępie. Podobnie rzecz ma
się z warstwą tekstową, ponieważ żal za utraconą miłością, która wyrażona jest
w pierwszym zaśpiewem płyty, jednocześnie stanowi jej motyw przewodni, który
mniej lub bardziej wyraźnie obecny jest w każdej kompozycji (wyłączając
oczywiście instrumentalną "Fioletowa damę".
Suita
"Krywaniu, Krywaniu" to dwie długie części instrumentalne poprzedzone
zwrotkami. Pierwsza, zaczynająca się od zwrotki z potokami w tekście, jest
uporządkowanym popisem organów Hammonda. Nie ma tu w sumie improwizacji, jest
raczej zbiór przeplatających się i następujących po sobie motywów góralskich z
motywami z Borodina i Musorgskiego. Charakteryzuje się za to całkiem sporą
rozpiętością pod względem tempa i nastroju. Lekko rozimprowizowany jest fragment
z czwartej minuty suity, ale ja w rozpędzonych dźwiękach Hammondów słyszę i tak
góralskie nutki. Należy tu wspomnieć o fantastycznej grze na gitarze basowej
Konrada Ratyńskiego; z czasem melodia tworzona przez niego zaczyna przypominać
coś, co mogłoby się zmienić w "Hit The Road, Jack" Raya Charlesa,
jednak zawsze pozostaje na granicy tej możliwości i pozostawia jedynie wrażenie
ewentualnego podobieństwa. Piszę oczywiście o własnych odczuciach, jak odbieram
opisywana muzykę. Ów fragment wycisza się i Hammondy z gitarą basową zaczynają
grać rytmiczną melodię, do której dołączają skrzypce. Jest to jeden ze smaczków
płyty, gdyż intonowane przez instrument Jacka Zielińskiego dźwięki sugerują, że
nastąpi improwizacja, jednak Jacek nagle przechodzi do motywu granego przez
kolegów i melodia powraca do tematu przewodniego.
Druga zwrotka z
obłokami w tekście także przechodzi w rozległą partię instrumentalną, ta jednak
posiada odmienny od pierwszej charakter. Można napisać, że co się odwlecze, to
nie uciecze, ponieważ teraz zaczyna się partia skrzypiec, tym razem mocno
rozimprowizowana (jednak oczywiście nie wolna od góralskich motywów).
Improwizacja kończy się pod koniec dziesiątej minuty suity fragmentem chaosu.
Wszystkie instrumenty zaczynają grać coś innego. Jest to według mnie fragment
doskonale oddający stan ducha podmiotu lirycznego w tekście piosenki, bo taki
chaos musi się wytworzyć w człowieku, który utracił miłość i nieustannie nad
tym rozmyśla. To także walka o otrząśnięcie się i powrót do siebie, do
normalności. Fragment wypełniony chaosem kończą kolejne wplecione aluzje
muzyczne - fragment z Rossiniego (uwertura do „Wilhelma Tella”) oraz Czajkowskiego
(IV Symfonia)- którymi powracają organy Hammonda. Na krótko pojawiają się
skrzypce, wyrazisty bas oraz wokaliza. coraz bardziej wyciszone, aby w końcu eksplodować
z przytupem w finale kompozycji tutti zespołu.
Warstwa tekstowa zostałam
oparta na wierszu Kazimierza Przerwy-Tetmajera z jego książki „Na skalnym
Podhalu”. Często przypisuje się mu jednak autorstwo tradycyjne. Utracona miłość
została w niej zobrazowana z pomocą zestawienia potęgi przyrody z powiązanymi z
nią odczuciami podmiotu lirycznego. Nad masywem Krywania płyną obłoki jak
kłębiące się myśli, a z masywu wypływają potoki, jak łzy za utraconym uczuciem.
Przemyślana strona muzyczna doskonale oddaje treść werbalną suity. Po zwrotce z
miarowo płynącymi potokami muzyka brzmi równie miarowo, zaś zwrotka o myślach
jak chmury zilustrowana zostaje jak owe nieregularne myśli improwizacją
skrzypiec i chaosem wszystkich instrumentów. Nie wiadomo, jak kończy się
historia nieszczęśliwej miłości. W ostatniej zwrotce, a raczej w zaśpiewie,
która jest apostrofą do góry, nie ma już wcześniejszych emocji, jest tylko
Krywań i sunące nad nim obłoki. Być może podmiot liryczny osiągnął spokój i
zapomniał o swoim nieszczęśliwym doznaniu. Jako że jest to apostrofa, podmiot
liryczny żyje i może opowiedzieć o obłokach nad Krywaniem.
W moim odczuciu suita posiada dwie wady, które się ze sobą łączą. Pierwsza z
nich to zbyt krótki czas trwania, niespełna 18-minut. Druga to niewykorzystana
gra gitary elektrycznej Jerzego Tarsińskiego. Gdyby Skaldowie zdecydowali się wpleść
solową partię gitary, oba „defekty” zostałyby usunięcie. Jak wiadomo, dobrej
muzyki nigdy dosyć.
Drugą stronę winylu rozpoczyna piosenka „Juhas zmarł”. Do instrumentów
perkusyjnych imitujących dzwoneczki owiec dołącza bas Ratyńskiego, a po nim wreszcie
wyraźnie słyszalna gitara Tarsińskiego. Gra ona melodię, przy której bracia
Zielińscy rozpoczynają wokalizę, po czym zespół grać zaczyna nową melodię, która
przechodzi w pierwszą zwrotkę. Zwrotki składają się z czterech wersów; po
drugim i czwartym wersie fortepian Andrzeja Zielińskiego wypełnia przerwy
między wokalami piękną krótką powtarzalną melodią. Następujący refren jest dwukrotnym
powtórzeniem dwóch linijek za każdym razem innego tekstu. Tekst podobnie jak w
poprzedzającej go suicie traktuje również o nieszczęśliwej miłości, ta jednak –
jak sugeruje tytuł – zakończyła się tragicznie. Znowu mamy zestawienie żywej przyrody,
tym razem ze śmiercią juhasa. Piosenka opowiada o pogrzebie, juhas znajduje się
w trumnie, a górale żałują go, ale życie idzie dalej, więc wołają o wódkę na
stypie. Nie ma juhasa, owce zgubiły się we mgle. Istotnym elementem płyty
zespołu Skaldowie są partie instrumentalne poszczególnych instrumentów. Po
odśpiewaniu dwóch refrenów i zwrotek muzycy zagrali trzy następujące po sobie
sola: fortepianu (cudnie jazzujący Andrzej Zieliński), gitary elektrycznej (wreszcie
rockowy Jerzy Tarsiński) i na koniec trąbki (nową jakość wprowadził na płytę w
tej formie Jacek Zieliński), po czym grupa przechodzi do trzeciej zwrotki, tym
razem bez refrenu, tylko czterotaktową kodą, na której – jak wskazuje nazwa –
kończy się piosenka.
Narastająca perkusja Jana Budziaszka rozpoczyna następną piosenkę, „Jeszcze
kocham”. Jest to krótki podniosły hymn na cześć miłości, której trwanie
ponownie zestawione zostało z naturą. Tekst nabiera jednak nieco przewrotnego
charakteru, gdy po stwierdzeniu „Jeszcze kocham, jeszcze kochasz mnie”
wokalista dopowiada „Czy mnie? Mnie… Czy mnie?”, wywołując niepewność względem wcześniejszego
stwierdzenia. Mamy tu powtórzoną dwukrotnie, w środku i na zakończenie,
gitarową zagrywkę o góralskim charakterze i żywą melodię fortepianu.
Gitara Jerzego Tarsińskiego otwiera następną piosenkę „Gdzie
mam ciebie szukać” do tekstu Ewy Lipskiej. Jest to rasowa rockowa kompozycja oparta
na wyrazistej grze gitary elektrycznej w towarzystwie Hammondów. Dynamika
kompozycji jest także podsycana zróżnicowaną i żywiołową grą na perkusji
Budziaszka. Solo gitary jest najdłuższą jej indywidualną partia na płycie i
wreszcie można się nasycić jej meandrycznymi dźwiękami. Pod koniec trzeciej
minuty do gitary przyłącza się trąbka i zaraz za nią wokaliza, a nastrój
piosenki przybiera na moment dosyć mocno patetyczny charakter. Kończy się
krzykiem po retorycznym zapytaniu: „Gdzie jest nasza cisza?”, przypominającym
inną piosenkę Skaldów, „Cisza krzyczy” z płyty „Od wschodu do zachodu słońca”. Album
zamyka instrumentalna kompozycja „Fioletowa dama” autorstwa Andrzeja Zielińskiego.
Jej melodia, stricte rockowa, zbudowana jest przez zagrany na organach Hammonda
temat główny i improwizowane partie na tym instrumencie, nie zabrakło jednak tym
razem miejsca i na solowy popis gitary, i nieco liryczną z początku w nastroju
partię skrzypiec, na których pod koniec kompozycji zaczyna wydobywać bardziej
drapieżne dźwięki. Organy Hammonda powracają do tematu głównego, po którym
następuje charakterystyczne dla rocka kończące płytę mocne uderzenie całego zespołu.
I to już wszystko.
36 zaledwie minut doskonałej muzyki, którą zespół Skaldowie nagrał zaledwie w dwa
dni (22-23 maja 1972). Zalet i mocy tej płyty należy doszukiwać się oczywiście w
udanym połączeniu rocka progresywnego, muzyki ludowej z muzyką poważną. Samo
użycie organów Hammonda na tak dużą skalę nie jest ewenementem w Polsce w roku powstania
płyty „Krywań, Krywań”. Skaldowie użyli tego instrumentu po raz pierwszy już w
1970 roku. Wcześniej używał go Czesław Niemen. Na pewno nieobce były też
Skaldom płyty słowackiego zespołu Collegium Musicum, na których Marián Varga łączył we
wspaniały sposób rock progresywny z muzyka poważną („Hommage à J.S Bach” z 1970 I “Konvergencie”
z 1971 roku). Trudno już jednak tak łatwo wskazać analogiczne do Skaldów
połączenie rocka progresywnego z muzyką góralską.
Słuchając płyty Skaldów, za każdym razem można odkryć coś
nowego. Jest tu spora ilość smaczków, odniesień, zagrywek, zaśpiewów, intrygujących
aranżacji, odważnych pomysłów. Opisywany fragment chaosu pod koniec suity jest
być może zainspirowany kompozycją Niemena nagraną z kontrabasistą Helmutem
Nadolskim oraz z muzykami, którzy w niedalekiej przyszłości utworzą fantastyczne
trio SBB, „Requiem dla van Gogha”, a kontynuacje takiej myśli odszukać można na
wydanej w 1973 roku płycie zespołu Anawa z Andrzejem Zauchą. Owe nawiązania i
kolejność wprowadzania dźwięków do rodzimej muzyki na pewno nie są pozbawione
znaczenia, jednak bez wiedzy o nich i tak każdy kto kupi płytę Skaldów, trzymać
będzie w ręku krążek wypełniony fantastyczną, zróżnicowaną muzyką, która swoim
poziomem nie odbiegała od światowych standardów i świadczącą o tym, że muzykom
tworzącym zespół nie były obce nurty grane w tym czasie na świecie. Płyta
Skaldów świadczy także o odwadze zespołu, bo przecież w PRL-u być zespołem
rockowym oznaczało trudności, a co dopiero, kiedy zespół rockowy decydował się
grać muzykę daleką od popularnych szlagierów.
Być może chciałem w mojej refleksji na temat płyty „Krywań, Krywań” napisać za
dużo i o wszystkim, powstał więc dosyć długi tekst. Mam jednak nadzieję – a sam
do tego gorąco zachęcam – że zainteresuję nim nowych słuchaczy, otwartych na każde
interesujące brzmienia.
niedziela, 11 października 2020
Emerson, Lake & Palmer „Tarkus” (1971)
Czy jest sens pisać o płytach oczywistych, takich jak „Tarkus” zespołu Emerson, Lake & Palmer? Ale, ale... czy ta płyta jest dzisiaj (podkreślmy słowo „dzisiaj” oczywiście w sensie „obecnie”) oczywista? To kanon, ale kanon progresu, czyli muzyki... wybrzmiałej? Rzecz jasna co zostało nagrane, nie wybrzmiewa, powtarza się wciąż i wciąż. Rękopisy nie płoną, z nutami musi być tak samo. Jednak muzyka progresywna, święcąca wielkie triumfy w pierwszej połowie lat 70-tych. do dziś posiada grono, i to szerokie, swoich wiernych zwolenników. Zatem w owych kręgach ta muzyka nie tylko nie jest nieznana, ale przeciwnie, jest znana do bólu, do każdego najcichszego, najkrótszego dźwięku. Do grona znawców „Tarkusa” zaliczyć też można pewnie dziennikarzy muzycznych, jednak nie stawiałbym już na każdego z nich, że zna tę płytę, a nawet, że o niej słyszał.
Szersza publiczność będzie pewnie zaskoczona, kiedy zostanie zapytana, co to jest „Tarkus". Taka jest smuta prawda, czas zaciera ślady, że użyję sobie banalnego zwrotu. Czyli pod względem propagowania muzyki pisanie o niej ma jak najbardziej sens. Ale teraz powstaje kwestia, czy ponowne odkrycie „Tarkusa” dla nowych odbiorców jest uzasadnione. No bo stylistyka jest tak odmienna jak różne są od siebie planety Wenus i Mars. Muzycznie przeważają dziś miłośnicy popu granego na jedno kopyto i hip-hopu, rock podobno sprzedaje się najgorzej w historii. Nawet wskrzeszenie winylów niewiele pomogło (mogło nawet zaszkodzić, bo wskrzeszony winyl kosztuje obecnie więcej, niż płyta kompaktowa, kiedy była nowością). Nie na darmo miłośników starej muzyki nazywa się dinozaurami. Na szczęście ten rodzaj prehistorycznych gadów nie wymarł i — nawet jeśli nie ma się doskonale — to trzyma się nieźle.
Wracając do obecnych melomanów, zetknięcie z „Tarkusem” u tych ze zmysłem krytyczno-analitycznym, to znaczy niedyskredytujących od razu wszystkiego ze względu na odmienność od ich upodobań, i tak będzie lekkim szokiem, bowiem ta odmienność jest ogromna. U tych zaś, którzy nie posiadają zmysłu poznawania i analizy, „Tarkus” zapewne z miejsca zostanie sklasyfikowany jako stary niesłuchalny rupieć. Otwierająca płytę tytułowa kompozycja trwa ponad 20 minut; czy dzisiejszy słuchacz jest do tego przyzwyczajony? 3 lub 4-minutowe piosenki od zawsze były znakiem firmowym mainstreamu. Kiedy zespół The Doors nagrało swój przebój „Light My Fire”, na singiel musiał go skrócić z siedmiu do trzech minut. Jeszcze radykalniejsze cięcie wymagane było w przypadku kompozycji „In-A-Gadda-Da-Vida” grupy Iron Butterfly; tu 3 minuty pozostawiono z całości trwającej 17 minut. Wszystko to po to, by z jednej strony promować płytę i piosenki, z drugiej, by nie wywołać konsternacji u przeciętnego słuchacza. „Tarkus” nie został o ile mi wiadomo nigdy skrócony do singlowej wersji i pozostał do dziś potężną rozbudowana kompozycją oparta na sile wyrazu instrumentów klawiszowych Keitha Emersona, na przemian drapieżnych i łagodnych wokalach Grega Lake'a i pełnych wyobraźni perkusyjnych pasażach Carla Palmera.
Rzecz, która łączy zespół Emerson, Lake & Palmer ze współczesnym komercyjnym słuchaczem, może okazać się zdumiewająca, ale jest to właśnie — wbrew nie najłatwiejszej muzyce, którą wykonywał zespół — jego ogromna popularność. ELP na koncertach wypełniali, nie kluby, nie sale, ale całe stadiony. Tak jak największe gwiazdy popu obecnie. Pamiętajmy, że wówczas słuchacz był bardziej wyrafinowany, skoro sukcesy osiągała muzyka skomplikowana i w odbiorze niełatwa. Na Woodstock w 1969 roku mieliśmy pół miliona takich słuchaczy.
Druga strona albumu „Tarkus” to pięć piosenek, w tym jedna oparta nawet na rock and rollu. Na tej stronie dominuje fortepian i kościelne organy. Otwiera ją pogodny trel fortepianu w piosence „Jeremy Bender”, następnie brzmi żywa piosenka „Bitches Crystal”, w której fortepian miesza się z dźwiękiem syntezatora. „The Only Way (Hymn)” to podniosła, uroczysta powolna kompozycja bazującą na kościelnych organach, w jej kontynuacji „Infinite Space” powraca jednak fortepian o nieco jazzującym brzmieniu. Obie te kompozycje oparte są na muzyce Jana Sebastiana Bacha. „A Time And A Space” to mocny riff organów Hammonda w żywiołowej rockowej kompozycji. Płytę zamyka wzmiankowany rock and roll „Are You Ready Eddy?”, który z jednej strony wygląda na muzyczny żart, zważywszy od jakiej kompozycji płyta się zaczyna, a na jakiej kończy, z drugiej jest to aluzja do reżysera dźwięku płyty Eddiego Offorda.
No i po płycie, przebrzmiała (ale jak wiemy, nie wybrzmiała) ta muzyka, wygrała, co miała wygrać i skończyła się. Ja zrobiłem swoje, napisałem o niej w dobie, w której całkiem inna muzyka kształtuje muzyczną świadomość tłumów. Tłumów oczywiście nie dotrę, mam kłopot w dotarciu z moim słowem nawet do trzech osób, a co dopiero do mas, jednak liczę, że może zainteresuje chociaż o jedną osobę więcej, niż teraz zna płytę „Tarkus". To już będzie sukces. A może i niejeden dinozaur, jeśli w jakiś cudownie przypadkowy sposób przeczyta mój tekst, znajdzie tu materiał do refleksji nad zmianami zachodzącymi w muzyce.
Na koniec dodam tylko krótką refleksję, że zespół The Nice, z którego powstało trio Emerson. Lake & Palmer, na długo przed debiutem King Crimson, rzekomym kamieniem milowym dla progresu, grali muzykę opartą na psychodelii, rocku, muzyce poważnej, tworząc kolaż dźwięków będący ewidentnie zwiastunem nadejście rocka progresywnego i art rocka.
Frank Zappa „Apostrophe (')” (1974)
To jest jedna z lepszych płyt Zappy, chociaż ja mam co do jego twórczości raczej ambiwalentny stosunek. Za dużo jest wygłupów w jego muzyce. Kiedyś chciałem wysłuchać całej jego dyskografii w krótkim odstępie czasu i wtedy wyszło szydło z worka, że niektóre płyty zaczęły drażnić i nużyć, zlewać się w jedno itp. Dla niektórych konserwatywnych słuchaczy będzie to być może tak samo bluźniercze, jak moja opinia o archaiczności i przecenianiu „In The Court of The Crimson King”, ale trudno, mam własne zdanie. Jako wyśmienity gitarzysta, Zappa zamiast wykorzystać ten instrument do granic możliwości, zatrudniał innych gitarzystów, samemu zajmując się gawędziarstwem. Nawet z tymi gitarzystami w kompozycjach jest więcej chórków, dęciaków, niż soczystych solówek gitarowych. „Apostrophe (')” to w sumie taka bardzo wyważona płyta, jest tu właściwie wszystko, co u Zappy charakterystyczne, zmiany rytmu, swobodne formy, chórki, humor, pastisz i są gitarowe sola. Płyta jest niestety dosyć krótka, ale w trakcie jej słuchania, nie odczuwa się jakiegoś braku, czy niedosytu. Dobre granie jest — używając pleonazmu — po prostu dobre. Należy jednak pamiętać, że nawet najlepsze rzeczy stają się codzienne w użytkowaniu bez ograniczeń, w powiedzmy w nadużywaniu (żeby stworzyć sobie ot tak neologizm) i tak jest za Zappą, co za dużo, to niezdrowo... ;)
środa, 23 września 2020
Food
Zdarzają się takie pyty (i to bardzo często,) że grupa nagrywa jeden świetny album i znika na wieki. Oto przykład, zespół Food (z Chicago) i płyta "Forever Is A Dream" z 1969 roku, a z niej piosenka "Inside The Mirror".
Bead Game
Kolejnym takim zespołem jest grupa Bead Game (Cambridge, Massachusset) i jej płyta 'Welcome" (1970), a z niej nieco wieczorowa, ale nie do końca kompozycja "Slipping". Słychać tu wyraźna walkę między odchodzącą psychodelią i rodzącym się rockiem progresywnym. Po wydaniu "Welcome" grupa zaczęła pracę nad drugą płytą, jednak w trakcie nagrywania zespół rozpadł się; album "Baptism" ukazał się dopiero w 1996 roku.
poniedziałek, 6 lipca 2020
The Jimi Hendrix Experience "Axis: Bold As Love" (1967)
poniedziałek, 22 czerwca 2020
"The Velvet Underground & NIco", reż. Andy Warhol (1966)
niedziela, 21 czerwca 2020
"Na pomoc!", reż. Richard Lester (1965)
sobota, 21 marca 2020
The Deep "Psychedelic Mood" (1966)
Kocham takie odkrycia. Podobno pierwsza płyta ze słowem "psychedelic" w tytule (październik 1966). Muzyka z jednej strony różnorodna, ale z drugiej jakby spójna poprzez wszechobecne udziwnienia, dźwięki w tle. Pierwsza piosenka to dziwny rhythm and blues z niepokojącym wibrafonem w tle, przywodzi na myśl późniejsze monorecytacje Lou Reeda. Mam też jakieś nieodparte wrażenie, że takie piosenki jak "Color Dreams" są predylekcjami nowej fali. Nie ma na płycie za bardzo solowej gitary, instrumenty tworzą spójną całość i jeśli któryś się wyodrębnia, to tak jak flet w "Wake Up and Find Me" na zaledwie kilka chwil. "Your Choice To Choose" mogliby nagrać Stonesi, gdyby nie tło, coś ala fripptronics tworzące niepokojącą atmosferę tego rhythm and bluesa. Jedna piosenka zaczyna się niczym Presley, inna jak country, całość jednak tak zakręcona i udziwniona, że moja żona w połowie tej trwającej 29 minut płyty postanowiła pojechać na zakupy... ;)