Pamiętam, kiedy w latach 90-tych jechałem pociągiem do Bielska-Białej, gdzie był dobrze zaopatrzony sklep z płytami winylowymi. To był czas, kiedy każda płyta była wydarzeniem i wiązała się z niezliczoną ilością emocji. Wróciłem wtedy pod pachą z koncertem, który, jak się później okazało, został ze mną na zawsze, jako jeden z najwspanialszych występów na żywo, jaki dane było mi poznać w moim dosyć długim już życiu. Ech, ta wersja "Mr. Big" i solo Frasera na basie... Pełen emocji "Be My Friend"... Kołyszący "Ride On My Pony"... Wypełnione energią ""I'm A Mover" i "The Hunter" Przebojowy "All Right Now"... Mocarny "Fire And Water"... I na koniec przejmujący kawałek "Get Where I Belong", jedyny studyjny fragment płyty. Muzyka pełna energii, mocno podszyta bluesem, ale też pełna rockowych riffów, wyrazisty nieco schrypiały głos Paula Rogersa, przejmująca, momentami wręcz przeszywająca gitara Paula Kossoffa, barwny i ruchliwy bas Andy'ego Frasera i Perkusja Simona Kirke, która nie tylko wyznacza kierunek, ale dodaje od siebie wiele fajnych dźwięków, oto jej synteza - czterech fantazyjnych, ambitnych, nieprzyzwoicie młodych muzyków gra zupełnie bez kompleksów na wysokim poziomie.. Nie bez przyczyny album otwiera największy przebój, a potem dzieje się jeszcze lepiej, bo muzyka Free to nie jest tylko jeden hit. Właściwie tego hitu mogłoby nie być, bo każdy słuchacz wrażliwy na dźwięki wypełnione emocjami bez trudu pokocha Free za ich całą twórczość, nie tylko za jeden przebój. Jeden przebój można by od biedy przeboleć; liczy się uczciwa i szczera muzyka nie szukająca poklasku. Ale przecież można sobie wyobrazić sytuację, w której "All Right Now" nie zostaje przebojem, pozostanie wtedy solidny rock, więc wszystko jest w porządku. Miłego słuchania.
niedziela, 11 kwietnia 2021
Tear Gas „Tear Gas” [1971]
Pink Floyd „A Saucerful of Secrets” [1968]
Styx „Equinox” [1975]
Myra Friedman „Janis Joplin. Żywcem pogrzebana”
Tak się jakoś zbiegło, że tegoroczna książka numer trzynaście okazała się równocześnie najsłabszą jak na razie w tym roku. Po pierwsze od książki oczekuję, niezależnie niezależnie od gatunku, literackiego stylu. Luzackie tłumaczenie naszpikowane trywialnymi, pospolitymi i banalnymi zwrotami oraz słowami dla mnie było ciężkie do przejścia. Wprawdzie to tylko tłumaczenie, ale tłumaczenia nie biorą się z próżni, a natłok pospolitych wyrażeń sugeruje jednak, że oryginał nie był - delikatnie mówiąc - od nich wolny. Po drugie zaś Friedmann pastwi się w książce na Joplin, analizując brutalnie jej kompleksy i lęki na amatorskim poziomie. OK, była z nią blisko i znała osobiście wokalistkę, pracując jako asystentka menagera Joplin Alberta Grossmana, jednak odnoszę wrażenie, że analizy Friedmann są często naciągane w celu tłumaczenia Janis Joplin z jej sposobu życia. Rozumiem wyeksponowana potrzebę miłości i uznania, ale czy to jest leczenie przez całe życie kompleksu ze szkoły średniej? Książka pomija też wiele znanych faktów, jak dwa występy Big Brother & The Holding Company na festiwalu Monterey w 1967 roku, a tym samym milczy o uporze ówczesnego menadżera zespołu, który nie chciał, aby sfilmowano jego występ. Festiwal w Woodstock został przedstawiony w pigułce jako miejsce w którym każdy był "nawalony" i "naćpany" (typowe zwroty dla języka książki), bez świadomości i nikt ni wiedział, co się dookoła dzieje. Być może dałoby się w to uwierzyć komuś, kto nie widział filmów z festiwalu. To, że Janis Joplin wystąpiła w Woodstock pod wpływem narkotyków nie świadczy wcale, że wszyscy byli zamroczeni aż tak, że nie słyszeli wcale muzyki. Sekwencje w filmie pokazują coś całkiem innego. Na pewno wiele osób nie było świadomych pod wpływem narkotyków tego, co się wokoło dzieje, ale nie wszyscy i nie cały czas, jak twierdzi Friedman. Takie bezsensowne uogólnienia również świadczą o słabości książki. Nie ma w książce prawie nic o tworzeniu piosenek! Wiemy tylko o miłości do bluesa Joplin. Czytanie o ciągłym piciu southern comfortu i niewyobrażalnie licznych one night stands staje się nudne bardzo szybko podczas lektury. W pewnym momencie pada zdanie, że nagrywanie muzyki to była tylko praca, co w odniesieniu do jednej z najbardziej szczerych artystek, której życie w pewnym momencie stało się nierozerwalne z muzyką (podobnie jak z nałogami) brzmi co najmniej dziwnie. Autorkę może nieco tłumaczyć fakt, że książkę pisała na gorąco po śmierci Joplin i nie wiedziała o wszystkim. Friedman nie jest też muzykologiem ani zawodowym biografem. Po lekturze "Pogrzebanej żywcem" odczuwam zarówno przesyt jak i niedosyt. Przesyt, ponieważ nie wiem, czy interesuje mnie wizerunek Janis Joplin jako osoby koncentrującej się głównie na narkotyzowaniu się, piciu alkoholu i uprawianiu seksu; mam wrażenie, że wizerunek artystki jest tu znacznie uszczuplony, tym bardziej, że Friedman coś tam wspomina przelotnie o zamiłowaniu Joplin do czytania oraz do analizowania muzyki. Niedosyt, który jest w sumie druga stroną lustra przesytu, bo książka nie mówi zbyt wiele o Joplin jako o artystce i o muzyku, z czego bez wątpienia była znana bardziej niż jako permanentna uczestniczka imprez.
„The Beatles. Brzmienie z Merseyside” [2018]
Genesis „Trespass” (1970)
Renaissance „Prologue” (1972)
The Jimi Hendrix Experience "Live in Maui" (1970/2020)
Otrzymaliśmy wreszcie podobno pierwsze oficjalne wydanie dwóch pełnych setów Jimiego Hendrixa z jakiegokolwiek jego koncertu. Padło na występ na wyspie Maui na Hawajach. Sety trwają około 50 minut. Gra trio The Jimi Hendrix Experienece, czyli Jimi na gitarze i śpiew, Mitch Mitchell na bębnach i Billy Cox na basie. Tu od razu zauważę, że bardziej na brzmieniu zespołu odbiłaby się zmiana perkusisty, niż zastąpienie Noela Reddinga przez Coxsa. Dynamiczna gra Mitchella wnosi jednak sporo energii do nagrań. Zespół zagrał bardzo dobrze, cyfrowa obróbka dźwięku podobno usunęła niedociągnięcia, jednak nie mamy porównania. Zmieniona jest kolejność niektórych nagrań, o czym przeczytałem dopiero później, bo nie pasowało mi zaczynanie koncertu od nastrojowego „Hey Baby” i miałem rację, tak koncert się nie zaczynał. Zaczynał się od „Spanish Castle Magic”, który na płycie jest numerem dziewięć. Muzycznie jest bardzo dobrze, ale przypominam, że nie wiadomo, na ile obróbka cyfrowa zaingerowała w ostateczny kształt nagrań (mamy tu kompleks „The Song Remains The Same"). Hendrix gra i śpiewa, będąc — co doskonale słychać — w bardzo dobrej formie. Szkoda tylko, że niektóre piosenki grupa wykonuje nieco szybciej niz powinna, na przykład "Foxey Lady". Tak samo wolę wolniejszą i bardziej emocjonalną wersję "Villanova Junction" z wykonania na festiwalu w Woodstock od szybszej i jakby zagranej nieco niedbale wersji z Maui. Gitara Jimiego jest wszechobecna, ale znalazł się też moment na solówkę perkusyjną Mitchella. Pierwszy set wydaje się muzycznie bardziej atrakcyjny (to moje osobiste wrażenie). W nagraniach z koncertu, co nieco dziwne, publiczność jest jakby wyciszona, mniej obecna. Oklaski słychać jakby od garstki widowni. Na filmie widać, że nie jest jej zbyt wiele (hmmm... dziwne... ), być może decydują też o dźwiękowej jakość warunki atmosferyczne, a na Maui podobno wtedy mocno wiało, więc obróbka dźwiękowa polegała też zapewne na usuwaniu skutków wiatru, który nie chciał opłakiwać Mary, ale płatać figle. Warto poznać ten koncert, bo oprócz wspomnianych cudów ze studia, zawiera on sporo świetnej muzyki, której — nie wiem jak Wy — ale ja nie mam nigdy dosyć.
Taste "Taste" [1969]
W historii muzyki wiele było zespołów z rozbudowanym składem, bezlikiem instrumentów, perkusja zajmującą połowę sceny podczas koncertu, złożonych z wirtuozów wybudzonych w nocy, by na wyrywki czytać nuty. Były też kapele proste, zwięzłe w budowaniu swego składu i oszczędne w używanych instrumentach. Były to tak zwane power tria, które bazowały na gitarze prowadzącej, basowej i na najprostszym zestawie perkusyjnym. Taste należał właśnie do takich kapel i nie zmienia tego fakt, że gitarzysta Rory Gallagher lubił czasem zadać w saksofon. Żeby istnienie power tria miało sens, musiało mieć w składzie kreatywnego gitarzystę, który wie jak zagrać, kiedy śpiewa i co zagrać pomiędzy wersami tekstu. Gallagher to w takim sensie gitarzysta genialny. Wprawdzie podczas swej solowej kariery zespół jego był na ogół kwartetem, jednak w okresie istnienia Taste udowodnił, że doskonale sobie radzi bez wspomagającej go gitary rytmicznej. Jego dźwięki bardzo pomysłowo i skutecznie zapełniają wolne przestrzenie w kompozycjach zawartych na debiutanckim albumie „Taste” z 1969 roku. W dwóch klasycznych kompozycjach grupy „Sugar Mama” i „Catfish”, z lubością wykonywanych także na koncertach, słychać to doskonale, ale i otwierający płytę „Blister On The Moon” wcale im nie ustępuje. Gitara jest modulowana, z lekkością baletnicy przechodzi od ciężkiego rzężenia do błyskotliwych pasaży wydobywanych w dolnych partiach gryfu. Ciężkość gitarowego brzmienia płyty, jej mocny bazowy dźwięk równoważą akustyczne kawałki takie jak „Hail” albo slide-gitarowy „I'm Moving On” oraz rockowe piosenki o nieco przebojowym popowym brzmieniu („Born on the Wrong Side of Time” albo „Same Old Story”), co nie zmienia faktu, że fantastyczny album, świetny debiut, brzmi surowo, ostro, nieco dziko. Od niego zaczęła się kariera jednego z najlepszych gitarzystów i kompozytorów w rocku.
Sólstafir „Endless Twilight of Codependent Love” [2020]
Head Over Heels "Hea Over Heels" [1971]
Nie znałem wcześniej tego zespołu, YouTube wrzuciło ten album po odtworzeniu się piosenki The Moving Sideways, patrzę, że rok 1971, więc warte poznania. I oto otrzymuję mocną gitarową z bluesową bazą muzykę, która zapuszcza się już chyba nieco w rejony hard rocka, ale wokalnie przywodzi na myśl Humble Pie, muzycznie Free, późniejsze płyty Spooky Tooth i East of Eden, bo soul to chyba słychać wyraźnie w wokalu? Piszę to na świeżo podczas pierwszego odsłuchu. Oczywiście nie jest to muzyka odkrywcza, niemniej przyjemnie się jej słucha komuś, kto lubi sporo gitarowych solówek ni w ogóle gry gitary wypełniającej przestrzenie pomiędzy partiami wokalnymi zamiast gitary rytmicznej, co jest cechą zespołów grających w trio. . Teraz ballada "Children of the Mist" brzmi w moich uszach. Nieco przypomina ballady Budgie, a nieco nawet współczesne ballady rockowe. To zresztą nie jest ostatnia ballada na płycie. Druga część piosenki "Tired And Blue/ Land, Land" zmienia się w powolną, śpiewaną mocnym soulowym głosem kompozycję. Po niej następuje radosna i przebojowa w charakterze piosenka "In My Woman", jedyna tego typu na płycie. Kończąca płytę "Circles" zaczyna się spokojną melodią z towarzyszącymi jej głosami i jedyne co mi się z tym kojarzy, to wersja "Knockin' On Heaven's Door" Dylana w wykonaniu Guns n' Roses. Wchodzi wokal, który zaczyna od słowa "some" przeciągając w nim samogłoskę "o" do niemal 14 sekund! (specjalnie zmierzyłem), ale nie po chwili kapela rusza ostro do przodu. W każdym razie nie jest nudno. Można psioczyć, raz jeszcze to napiszę, że nie jest to muzyka całkiem oryginalna, jednak uważam, że niezła i warta zapuszczenia sobie od czasu do czasu, może nie za często, ale raz-dwa razy na rok będzie ok (zważywszy na ogrom muzyki, którą też trzeba od czasu do czasu sobie odświeżać.